Archiwum bloga

poniedziałek, 29 września 2014

Panopticon, czyli nieprzekonujący powrót Person of Interest

Czwarty sezon Person of Interest ruszył, akurat chwilę po tym, jak ostatecznie nadrobiłem poprzednią serię, co ma pewien wpływ na mój odbiór tego odcinka. Generalnie większość moich spostrzeżeń łączy się z tym, co pisałem w mocno przydługiej ocenie finału, wiec trochę będę się powtarzał.

A co pisałem o tym finale? Że z teoretycznie wielkiej zmiany na placu boju Nolan wykaraskał się bardzo wygodnie, dzięki czemu wiele zmian w tym sezonie ma wymiar kosmetyczny. Wątki, które faktycznie mogły namieszać dość wygodnie zamknięto w tamtym sezonie - stało się, trudno, widocznie scenarzyści (a raczej stacja troszcząca się o docelowego odbiorcę) nie byli na to gotowi. Niestety rozwiązanie tzw. planu Root, a więc numer z nowymi tożsamościami, ma bezpośrednie przełożenie na całokształt tego sezonu i jest to decyzja, z której nie można już się wycofać. Nadano ton całemu sezonowi i to będzie się ciągnąć.

Samarytanin obserwuje. Niestety wychodzi mu to raczej kiepsko.

Samarytanin jest ślepy na naszych bohaterów i to tak ślepy, że aż boli. Widziałem, że niestety będzie to tak wyglądać i w pewnym stopniu to zaakceptowałem, jednak nie do końca mogę zaakceptować fakt, że przez to wszystko obecność drugiej maszyny staje się czymś, co scenarzyści mogą w dogodnych momentach kompletnie ignorować. Nie oczekiwałem rzecz jasna takich podchodów jak w "Becie", krycia się przed kamerami i przekradania się pod nimi w momencie ich obrotu, jednak liczyłem, że Samarytanin, którym straszono nas pół trzeciego sezonu, wymusi na zespole zupełnie inne podejście. Cichsze, bardziej partyzanckie. Niestety, cały motyw "ukrywania się" został tu potraktowany strasznie po macoszemu. To znaczy Samarytanin niby jest i patrzy, niby bohaterowie cały czas o nim mówią, cały czas się upominają i temperują, ale ja tego nie czuję. Nie czuję tego, że bohaterowie są teoretycznie w ciągłym zagrożeniu, ba, odnoszę silne wrażenie, że cała oprawa "konspiracji" to trochę dowód na to, że żadnej konspiracji tu nie ma. Te wszystkie przeskoki na interfejs Samarytanina, zmiana czołówki, ciągłe powtarzanie bohaterów, że nie mogą się wychylać - ja widzę to trochę tak, jakby scenarzyści próbowali zaprzeczyć stanowi faktycznemu, zamaskować to, że działania bohaterów kompletnie rozmijają się z tym, o czym oni mówią. A te wszystkie bajery mają w pewnym sensie odwrócić naszą uwagę od tego, że tak naprawdę wszystko jest po staremu.

Jasne, mogę być trochę nieobiektywny, sugerować się własnymi teoriami i niezadowoleniem po finale. To jedno. Ale prawda jest taka, że faktycznie wszystko jest po staremu. Odłóżmy na bok te ostrzeżenia Harolda - co się zmieniło? John i Harold spotykają się kilkukrotnie w środku miasta pod czujnym okiem kamer, jak gdyby nigdy nic, do tego cały czas coś sobie przekazują - a to Miśka, a to teczki, a to telefony. John robi rozpierduchę, jakiej nie robił ostatnio nawet bez Samarytanina. Root ciągle spotyka się z Shaw, do tego odwiedza Fincha w miejscu jego zatrudnienia.  I wiecie co mi tu nie gra? Nie gra mi to, że Samarytanin to nie sklepowy system monitoringu, który obsługuje jakiś dozorca. To inteligentny system wyłapujący zagrożenia na podstawie najdrobniejszych powiązań. Pamiętamy retrospekcje z pierwszego sezonu, maszyna wychwyciła zagrożenie analizując rachunki z zakupów pracownika organizacji rządowej i porównując kwoty. Wyłapuje najdrobniejsze szczegóły i łączy je w całość.

A tutaj tego nie ma. Gdy Samarytanin widzi kogoś z naszej ekipy, automatycznie traci nim zainteresowanie - ok, to kupuję. Ale ja zrozumiałem to tak (i w teorii chyba tak to powinno wyglądać), że to działa tak długo, jak długo bohaterowie trzymają się tych tożsamości i nie wychylają się ze swoich ról. Nawet jeżeli noszą teraz zupełnie inne nazwiska, Samarytanin w odpowiednich okolicznościach znów może uznać ich za zagrożenie, co zaowocuje dłuższą obserwacją, a ostatecznie - rozpoznaniem. W takiej sytuacji kolejne spotkania bohaterów i ich działania automatycznie powinny zasugerować mu, że jest między nimi jakieś powiązanie, które nie wynika z ich tożsamości i które należy zbadać. Sam fakt, że Harold i John co i rusz wymieniają się psem powinien już być dla Samarytanina pewnym sygnałem alarmowym.

I jeżeli to również będzie wytłumaczone sztuczką maszyny i objęte jakoś tym planem z trzeciego sezonu, to moja teoria o wygodnych i czysto kosmetycznych zmianach niestety się potwierdzi. Bo, jak pisałem, dopóki nasze ludki przypadkiem nie wejdą prosto na Greera, w zasadzie nic im nie grozi a wszystko inne to trochę taki pic na wodę. A skłaniam się ku tej wersji również ze względu na to, jak łatwo i szybko bohaterowie zaczynają wracać do starego systemu. Ledwo się obejrzymy, a już będą działać jak gdyby nigdy nic. Harold ma pieniądze, znowu mają bezpieczny system komunikacji, znowu mają swoją bezpieczną przystań, John ma do tego pełen dostęp do policyjnych akt - co sprawia, że Fusco traci połowę swojego wkładu, przy czym drugą połową jest głównie humor, więc boję się, że niedługo możemy się z nim pożegnać. Zanim wyjaśnię, co z tego wynika, nawiążę do jeszcze jednej sprawy.

Tą sprawą są bardzo liczne nawiązania do pierwszego sezonu. Reese w kominiarce i z granatnikiem to oczywiste odniesienie do sceny z pilotażowego odcinka serialu. Ale to nie koniec. Scena w barze - mieliśmy takich mnóstwo. Ale już wyrzucenie przez szybę z konkretnym ujęciem na drzwi lokalu znajdującego się na rogu ulic - to też już było. Nie pamiętam odcinka, ale było. Reese zasiadający za biurkiem w komisariacie - znów, nawiązanie do przeniesienia Fusco z pierwszego sezonu. Do tego znowu na naszych "polują". I władza (nieświadomie) i ludzie Samarytanina. I tutaj mamy kolejną piękną paralelę z początkami serialu, gdzie John również dość mocno ukrywał się przed czujnym okiem Carter, CIA (Snow) i FBI (Donnely). Polowanie na człowieka w garniturze, tylko na większa skalę.

Tylko w zasadzie co w tym złego, można spytać? Pojedynczo te elementy nie stanowią żadnego problemu. Gdy zbierzemy je do kupy, pojawia się pewna teoria, która w znaczącym stopniu tłumaczy takie a nie inne rozwiązania twórców i wiele rzeczy z tego odcinka. To są wszystko zmiany kosmetyczne. Serial, mimo rewelacyjnych wątków przewodnich, zresztą świetnie przeplatanych i budowanych, stoi niestety odcinkami o ratowaniu Janów Kowalskich  czy tego chcemy czy nie. To jest to, czego oczekuje lwia część amerykańskiej widowni, włodarze stacji - czyli generalnie 3/4 siły decyzyjnej. Ale jednocześnie te wątki jednoodcinkowe zaczęły się wypalać. Przez trzy sezony widzieliśmy ich naprawdę mnóstwo i coraz częściej były one powtarzalne i przewidywalne. Spora część "kotletów" w trzecim sezonie była zwyczajnie przeciętna. Wielokrotnie narzekałem, że formuła się trochę wypala - bohaterowie dawno zrezygnowali z działania w ukryciu, coraz częściej mieliśmy "obrady przy stole", coraz częściej dostawaliśmy historie korzystające z dosyć tanich i przewidywalnych chwytów.

Harold mocno nieswój.

I potrzebny był reset. Reset, który pozwoliłby wizualnie odświeżyć serial, sprawiłby, że stare wyglądałoby jak nowe. Który pozwoliłby w jakiś sposób ograniczyć powtarzalność kilkoma kosmetycznymi chwytami. Coś, co sprawiłoby, że wszyscy będą oglądać nawet najzwyczajniejsze przypadki Kowalskich z zainteresowaniem, bez ziewania na rozwiązania i sceny, które widzieliśmy już dziesiątki razy. No i bardzo zręcznie nam ten reset zafundowano. Dzięki Samarytaninowi dostaliśmy odświeżony zespół, odświeżoną kryjówkę, odświeżony system komunikacji. Mamy odświeżoną czołówkę, szatę graficzną. A jednocześnie ten Samarytanin wciąż pozostaje wygodnie w tle. Jest głównym wątkiem sezonu i na pewno dostaniemy świetne odcinki poświęcone jego problematyce, ale równocześnie twórcy mogą go bardzo łatwo ignorować, wrzucając najwyżej co parę minut jakieś "musimy się ukrywać" albo "pamiętajmy o Samarytaninie". I w bardzo prosty sposób można nam zaserwować kolejny sezon, który w strukturze będzie identyczny jak poprzednie - będzie trochę świetnych odcinków fabularnych, nawiązań, smaczków dla bardziej zaangażowanych fanów, będzie też sporo zwyczajnych kotletów, które można serwować bez większych ceregieli.

Można powiedzieć - ok, czy to tak źle? Wilk jest syty i owca cała. Ano moim zdaniem źle. Szerzej wyjaśniłem to w finałowym poście, ale to nie jest rodzaj odświeżenia, na jaki zasługiwał serial, który do tej pory stawiał na trzymanie nas w napięciu, na przewrotność, na "asy w rękawie". Bo żeby otrzymać ten wygodny lifting w czwartym sezonie, wiele poświęcono, dość brutalnie zresztą. Poświęcono i całkowicie odstawiono przecież Czujnych, motyw konfliktu moralnego między zapewnianiem bezpieczeństwa a zapewnianiem prywatności. Motyw celów uświęcających środki. Motyw rewolucji czy choćby częściowego wycieku kompromitujących projekt, bohaterów, rząd informacji. Wszystkie niewygodne postacie, które mogły tu coś mącić. Słowem - poświęcono wszystko, co mogłoby w tym sezonie zmienić status quo i wymusić realną zmianę formy. A tak jedynym zmartwieniem bohaterów jest na razie tylko i aż Samarytanin. Aż, bo to jednak potężny i niebezpieczny przeciwnik, tylko, bo dopóki nie dostaniemy odcinków "dla fanów", ta potęga i niebezpieczeństwo będą tylko na papierze, a cała reszta zostanie po staremu. I o to mam spory żal. Przez calusieńki trzeci sezon serwowano nam trudne, niejednoznaczne wątki, postacie, konflikty i sojusze. Szykowano nas na trudną sytuację, dużą zmianę w czwartym sezonie. W pewnym momencie zastanawialiśmy się czy powrót do "typowego" schematu serialu i ratowania numerków będzie w ogóle możliwy.

Okazało się, że nie tylko był możliwy, ale i decydujący dla kształtu serialu. Trudno mi ocenić kto i o czym tu decydował, ja niestety widzę tu asekurancką i zachowawczą postawę stacji, która wymusiła pewne rozwiązania na scenarzystach. Serial jest popularny, ma dużą oglądalność, którą niestety po części zawdzięcza tej swojej schematycznej formule przypominającej bardziej seriale typu CSI - ta bardziej angażująca i wymagająca część serialu zapewnia mu przede wszystkim wysokie noty fanów czy recenzentów, buduje tak zwany "fanbase", ale niestety nie to jest kluczowe dla stacji. W poście o finale tamtego sezonu pisałem, że oglądając finał odniosłem silne wrażenie, że pewne wątki miały potoczyć się zupełnie inaczej i miały przejść do czwartego sezonu. Teraz jestem już niemal przekonany, że w okolicach końcówki sezonu musiały pojawić się pewne "sugestie", żeby nie powiedzieć naciski, żeby pewne wątki urwać, zmienić, a w nowym sezonie dokonać wspomnianego miękkiego resetu, który namalowano zamaszystymi liniami niewspółmiernymi do jego znaczenia. I zamiast odważnego - choć nie da się ukryć, ryzykownego dla stacji - sezonu, możemy mieć niestety hamulec bezpieczeństwa, po którym trudno się będzie podnieść.

Nie wiem czy zadecydowała wyłącznie troska o oglądalność i bezpieczną, sprawdzoną formułę czy znaczenie miały też jakieś sprawy bardziej ideologiczne. Komuś mógł nie spodobać się pomysł grupy walczącej z inwigilacją i przygotowującą "rewolucję", zwłaszcza biorąc pod uwagę realną sytuację w Ameryce. Bo ten wątek zamknięto bardzo wygodnie - okazało się wszak, że za Czujnymi stoi zła Decima, Collier był narzędziem, zmanipulowanym człowiekiem - w skrócie wytracono Czujnym wszystkie argumenty, zrobiono z nich zresztą niemal czystych terrorystów i fanatyków. I choć początkowo miało to sens, bo każda rewolucja ma swoje drugie, mroczne dno, w kontekście finału wygląda to tak a nie inaczej. Trudnym wątkom ukręcono łeb, teraz mamy walkę z typowo "złą" korporacją i bezosobowym Samarytaninem - wątek jednoznaczny, prosty i przyjemny. Mi będzie trudno o tym zapomnieć i już do końca serialu ten podkopany pod czwartym sezonem dołek będę miał przed oczami - dlatego od tego sezonu będę wymagał więcej i o wiele trudniej będzie mu mnie do siebie przekonać.

Nowa nadzieja czwartego sezonu?

Jest jeszcze jedna kwestia - ten wygodny reset, nawiązania do pierwszego sezonu, swego rodzaju zaczęcie tego samego od nowa - a więc ponowne przedstawienie postaci, wątków - to przynęta na nowych widzów, którzy dzięki temu wszystkiemu mogą zacząć oglądać serial od czwartego sezonu. To nie przypadek, że już w pierwszych minutach pokazano nam Greera i senatora, przypomniano ich umowę i cele, pokazano priorytety Samarytanina - dzięki temu nowy widz może odnaleźć się w sytuacji bez znajomości poprzednich odcinków. Postacie zaczynają od nowa, więc nowy widz może spokojnie oglądać ich podróż "od zera". Kolejny powód do wycięcia wątku Czujnych czy procesu z finału. W całym odcinku nawet słowem nie wspomniano o eksplozji w sądzie czy awarii prądu w całym mieście - jak pisałem przy finale, sprawa pod dywanem, cicho sza.

Ten "reset", przypieczętowany Panopticonem, w bardzo silny sposób narzuca formułę temu sezonowi, ogranicza go i ciężko mi patrzeć na odcinek inaczej niż przez jego pryzmat. Ale spróbujmy - pomijając wszystko powyższe, było sympatycznie. Ciekawie obserwowało się bohaterów w nowych rolach, choć po dwóch-trzech odcinkach czar pryśnie i na nikim nie będzie to robiło wrażenia. Dlatego czuję, że bardzo szybko wrócimy do starej formuły i te tożsamości staną się ciekawostką wymienianą w odcinku trzy razy na krzyż. Sama sprawa była mało oryginalna, typowe porwanie syna z szantażem plus Reese robiący absurdalną rozpierduchę, jednak przez wzgląd na nowy system komunikacji można to przełknąć. Cieszy powrót Eliasa i nowy wątek poboczny - ostatecznie Reese walczył z płotkami, ich przywódca wciąż pozostaje w cieniu - nieprzypadkowo Elias porównał go do siebie, czuję nowego gracza, który będzie powracał w wielu odcinkach. No i fakt, że chciał tę sieć sugeruje, że to nie pierwszy lepszy gangsterzyna.

Kompletnie nie trafia do mnie natomiast rola Fincha i to jest coś, co denerwuje mnie już od końcówki trzeciego sezonu. Z jednej strony postać ewoluowała, miała świetne dialogi, motywację, cele, z drugiej zaczęła się jakaś huśtawka. Co i rusz strzela fochy, które są bardzo słabo uzasadnione. Ile razy można przerabiać brak zaufania wobec maszyny, boczenie się na Root i ponowne odkrywanie, że jednak mają rację? To samo wałkowaliśmy przez cały początek trzeciego sezonu i tutaj wydaje się to trochę śmieszne, zwłaszcza, że w kolejnym odcinku wszystko będzie pewnie po staremu, a bohaterowie przekonują Fincha tymi samymi argumentami, których on sam używał nie tak dawno temu. Serio, ta gadka o tym, że nie warto ich ratować, że to bez znaczenia, że maszyna się myli, że nie maja szans - ile razy to przerabialiśmy? Finch zaczyna przypominać kobietę z okresem a nie geniusza-milionera. Znowu, mam wrażenie, że to tani chwyt pod nowych widzów... No i kompletny kosmos, czyli argument, że "przez nas więcej ludzi zginęło niż ocalało". Czy ja śnię? Jasne, były sprawy, które umownie rozwiązywano poza ekranem, między odcinkami, ale dajcie spokój. Po primo ginęli napastnicy,  najemnicy, gangsterzy, zabijani w obronie własnej lub czyjejś, po drugie 3/4 dostawała najwyżej w kolano. "Statystyka" kompletnie z czapy i znów - pasuje do Harolda jak pięść do nosa.

Zobaczymy, na razie podchodzę ostrożnie. Może patrzyłbym inaczej, gdybym miał cztery miesiące przerwy i gdybym się stęsknił, ale ja tu widzę bardzo smutny cykl decyzyjny wychodzący w prostej linii z tego, co stało się w finale. Boję się powtórki z czwartego sezonu Fringe - niby wielka zmiana, a ostateczni pretekst, żeby jeszcze raz zaserwować nam to samo. Obym się mylił, bo dostaniemy najsłabszy sezon. 6/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz