Archiwum bloga

wtorek, 30 września 2014

Rebelianci, czyli iskra bez zapłonu

W ostatnich miesiącach Lucasfilm i Disney coraz mocniej stawiali na swoje najnowsze, w zasadzie pierwsze wspólne dziecko, które jeszcze na długo przed premierą było źródłem kolejnych zgrzytów wśród fanów. Trailery, krótkie filmiki promocyjne stały się zarzewiem dyskusji o kierunku rozwoju i grupie docelowej nowych Gwiezdnych wojen, z odmętów historii powróciły dyskusje o skuteczności imperialnej armii, a nawet stosunkowo obojętni od pewnego czasu fani wyruszyli ze swych legowisk na z góry upatrzone pozycje po wszystkich stronach barykady. Czy to się komuś podoba czy nie, iskra rebelii jest na pewno iskrą społeczności fanowskiej i największym wydarzeniem od kilku lat, które na nowo rozbudziło społeczność. Zapowiedzi zapowiedziami, filmy filmami, ale w końcu mamy coś na wyciągnięcie ręki, coś co jest już, tu i teraz. Koniec oceniania po zwiastunach i wywodach, gdybania, pobożnych życzeń. Rebelia się zaczęła i pora ocenić jej skuteczność.

Ile to jest procent planu? 12?

Od dłuższego czasu było wiadomo czym ten serial będzie, jaką przybieżę formułę i do kogo zostanie skierowany. Kolejne materiały promocyjne nie zostawiały w tej materii wiele pola do dyskusji. Mamy więc stylistykę klasycznego filmu przygodowego, nieco zwariowanych bohaterów, niemal bezdyskusyjny podział na tych dobrych i tych złych. Do tego lekka, przystępna dla dzieciaków formuła, sporo skrótów fabularnych i przede wszystkim masa, ale to masa klasycznych schematów, w znacznej części żywcem wyjętych z Nowej nadziei. Sporo na ten temat już pisałem w ostatnich miesiącach, pora zweryfikować, jak to wszystko wypada w praktyce.

A na pierwszy rzut oka wypada nawet nieźle. Rebelianci na pewno zaliczyli lepszy start niż emitowany w kinach sześć lat temu pełnometrażowy pilot Wojen klonów. Po pierwsze, nie popełniono tu tego samego błędu co wtedy i nikt nie próbował nam sprzedać trzech posklejanych do kupy odcinków serialu jako filmu kinowego. Owszem, Rebelianci zadebiutowali gdzieniegdzie na specjalnych pokazach na wielkim ekranie, jednak nikt nie oszukiwał nikogo, że to coś więcej niż klasyczny podwójny pilot serialu. Obyło się bez niepotrzebnej pompy i rozdmuchiwania oczekiwań, co też w pewien sposób przekłada się na odbiór. Inna jest też sytuacja - sześć lat temu Wojny klonów debiutowały w czasie, gdy nikt już nie liczył na powrót sagi do kin. Wojny klonów mogły być więc pierwszym, ale też ostatnim przewinięciem się odległej galaktyki przez kinowe sale po Zemście Sithów. Presja była duża, a jak wyszło, wszyscy wiedzą. Rebelianci mają ten komfort, że wszyscy traktują to jako przystawkę przed głównym daniem. Jeśli ktoś odpuści, nie zostanie z pustymi rękami i wkrótce będzie mógł w filmach przebierać ile dusza zapragnie.

Jednak na niewiele by się to zdało, gdyby Rebelianci okazali się tworem złym. Nie okazali się, jednak szału niestety nie było. Rebelianci są dokładnie tym, czego można się było spodziewać i w żadnym punkcie nie zaskoczyli. Ale o tym później. Przede wszystkim przedstawiona w filmie historia była o wiele bardziej spójnym i naturalnym wprowadzeniem do szerszej opowieści niż mocno chaotyczne i skokowe Wojny klonów, które utrzymały taką formę również w samym serialu. Nie jesteśmy tu rzucani na głęboką wodę, w środek bitwy, kolejne postaci poznajemy w miarę rozwoju wydarzeń. Ezra trafia na rebeliantów nieco przypadkiem, musi więc wywalczyć sobie pozycję w drużynie, co serwuje nam klasyczną historię o "rodzinie" i potrzebie dbającej o siebie wspólnoty. Czujemy, że te postacie mają za sobą jakąś przeszłość, ale jednocześnie nie jest ona - przynajmniej początkowo - konieczna do zrozumienia kim są i co robią. Niestety, jest konieczna do zrozumienia dlaczego. I pod tym względem czuć mocny niedosyt.

Brak tu jakiegokolwiek wprowadzenia w kontekst i sytuację w serialu. Brak żółtych napisów czy choćby narracji z Wojen klonów powoduje, że od pierwszej minuty obserwujemy rozwój wydarzeń. Dla mnie umiejscowienie serialu i personalia bohaterów tajemnicą nie były, jednak większość widzów może mieć problemy z umiejscowieniem akcji w czasie i przestrzeni. I tu pojawiają się pierwsze różnice w stosunku do Nowej nadziei, do której tak wiele osób porównuje Iskrę rebelii. Tam mieliśmy od początku pewien kontekst fabularny. Poznaliśmy motywację Imperium a także powód, dla którego walczą z nim rebelianci. Poznaliśmy konkretny cel ich obecności na Tatooine, konkretny cel miał również odlot Luke'a, Bena i Hana z planety. Tu trafiamy w kompletnie obce środowisko w zasadzie nie bardzo wiedząc, na czym stoimy.

Z zapowiedzi dowiadujemy się, że Lothal to galaktyczne zadupie, na którym nic się nie dzieje. Z filmu prawdę mówiąc ciężko to wywnioskować. Mamy jakieś sugestie, że Imperium pojawiło się niedawno i zaczęło mieszkańcom uprzykrzać życie, mamy jakichś uchodźców i wzmianki o prześladowaniach, ale prawdę mówiąc obecność Imperium na planecie, jak też i jego rola zostały tu przedstawione bardzo niemrawo. Tak naprawdę nie bardzo wiemy kim ci rebelianci są i dlaczego w ogóle maltretują biednych szturmowców. Widzimy jak wszędobylski duet Chudy i Grubszy targają jakiegoś sprzedawcę, widzimy trochę propagandowych plakatów, ale wiele z tego nie wynika. Nie mamy ani kontekstu narzucającego imperialnym roli tych złych, ani poczucia zagrożenia. Równie dobrze mogłaby to być jakaś lokalna policja, z którą zadziera miejscowa banda podrostków. W skrócie - nie dano tu do zrozumienia, że Imperium jest czymś z czym należy walczyć, z czym walczyć warto.

Każdy szczęściu dopomoże, każdy wygrać dzisiaj może.

I to niestety rzuca się cieniem na cały odcinek, bo tak w zasadzie brak tu swego rodzaju motywu przewodniego. Oglądając ten odcinek nie czułem tego, że oni muszą walczyć z tym Imperium, że są do tego zmuszeni czy pchani własnymi motywacjami. Nie można opowiadać historii o buncie bez zaznaczenia powodu tego buntu. Mamy piękne słowa o tym, że nie można walczyć tylko o swoje przeżycie, że swoich nie zostawiamy w tyle, ale cały czas omija się tu motyw o co grupa rebeliantów właściwie walczy. To w pewien sposób przekłada się na sam rozwój wydarzeń. Niektórzy w recenzjach zwrócili uwagę na swego rodzaju skokowość wydarzeń i ja tu między innymi upatrywałbym przyczyny. Bohaterowie niczego tak na poważnie nie planują, nie przyświeca im jakiś konkretny cel. Miotają się. Latają od miejsca do miejsca, a wszystko co dzieje się na ekranie wynika trochę z przypadku. Może i ma to pewne cechy realizmu, ale sprawia to, że wydarzenia na ekranie nie są odpowiednio angażujące i przekonujące. Rzeczy po prostu się dzieją, a przy tym towarzyszą im liczne skróty fabularne, które w odbiorze wcale nie pomagają. Widać tu pewne pomysły, w niektórych scenach przebija się jakiś zamysł kompozycyjny, ale wciąż wyłażą na wierzch pewne cięcia w scenariuszu, cały czas wisi w powietrzu presja czasu, która sprawia, że sceny zmieniają się jak w kalejdoskopie i przy żadnej z nich nie zatrzymujemy się na wystarczająco długo.

W tle cały czas pobrzękuje wątek odbicia Wookieech i odstawienia Ezry na Lothal, ale tempo i styl narracji nie pozwalają się nad tym właściwie zastanowić. Moim zdaniem jest to trochę wina tego, że próbowano upchnąć tu zbyt wiele rzeczy na raz. Jednym z takich wątków jest moim zdaniem wrażliwość Ezry na Moc. Wydaje mi się, że rozwijało się to nieco za szybko i scenarzyści przeskakiwali między kolejnymi krokami. Wyczuwane przez Ezrę zawirowania, sygnały, może znalezienie holokronu - czemu nie. Ale pewne rzeczy powinny rozwijać się naturalnym tempem w samym serialu. Ezra zostający padawanem po czterdziestu minutach, podchody Kanana z otwieraniem holokronu, zabawy z mieczem świetlnym - moim zdaniem to za dużo jak na wprowadzenie do serialu. Zamiast skupić się na zarysowaniu portretów postaci, od razu przechodzimy do konkretnych wątków, wpisujemy bohaterów w pewne z góry upatrzone role, nie ma tu czasu na szersze nakreślenie charakterów. W rezultacie cierpią na tym wszystkie postacie...

...które mimo wszystko wypadły nieco lepiej, niż się spodziewałem. A raczej wypadłyby, gdyby poświęcono im więcej czasu. Jestem świadomy tego, że swoją opinię i wiedzę o nich w sporej części czerpię z materiałów promocyjnych pojawiających się od dłuższego czasu, nie z samego serialu. Hera ma świetną mimikę, na którą aż chce się patrzeć, wygłasza też kilka dosyć sztampowych życiowych mądrości, ale to w zasadzie wszystko, co o tej postaci możemy powiedzieć. Sabine na dobrą sprawę ma jakiekolwiek znaczenie w trzech scenach na krzyż i można o niej powiedzieć tyle, że jest. Nie pełni niemal żadnej roli poza braniem udziału w akcji, nie ma zbyt wiele do powiedzenia, a cały charakter można sprowadzić do tego, że lubi się zabawić (nie, nie o takie zabawianie się chodzi).

Jarrus kreowany tu jest na Jedi, który nie tyle się ukrywa, co w ogóle odciął się od swojej przeszłości, co na swój sposób jest ciekawe, brak mu jednak charyzmy lidera. Nie czuję, że za tą postacią, jak za Kenobim, kryje się jakaś mądrość, przeszłość, tajemnica. Widzę tu bardziej kogoś, kto ze względu na swoje szkolenie stara się wziąć jakąś odpowiedzialność za to, co dzieje się w galaktyce, czuje, że ma jakąś misję do spełnienia, ale sam nie bardzo jest o tym przekonany. Zeb to typowy mięśniak-cwaniak, czasem potrafi być upierdliwy, czasem dobroduszny, czasem robi rzeczy, których potem żałuje. Nie do końca można mu ufać, bo często instynkty czy animozje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. Podoba mi się to, bo może to w przyszłości zaowocować ciekawymi konfliktami i problemami.

Na koniec zostaje Ezra, z którym mam spory problem. Nie jest aż tak upierdliwy i frustrujący, jak można by się spodziewać, nie jest to taki klasyczny zarozumiały dzieciak, który wszędzie się pcha... No w sumie jest. To dla mnie najbardziej kontrowersyjna postać tego serialu - kontrowersyjna już pod kątem założeń. Sierota wrażliwa na Moc to dla mnie zbyt wygodne rozwiązanie. Nawet w przypadku Luke'a czy Anakina mieliśmy jednak trochę mniej jednoznaczny "origin". Jeden miał swoją rodzinę, którą z jednej strony stracił, z drugiej był przez to zmuszony porzucić dotychczasowe życie, niekoniecznie w taki sposób, w jaki to sobie wymarzył. Drugi był niewolnikiem, który chciał wyzwolić swoją matkę, którą zostawił. Obaj mieli jakieś emocjonalne bodźcie, motywacje, jakąś przeszłość, która ich pchała do przodu, która miała swoje konsekwencje i wpływ na wydarzenia, która cały czas ich określała. W obu przypadkach sama wrażliwość na Moc była też o wiele bardziej subtelna. Jasne, Kenobi zaczął szkolić młodego Skywalkera ze względu na jego pochodzenie, a Qui-Gon zabrał Anakina do świątyni, ale w obu przypadkach wrażliwość na Moc miała w Nowej nadziei/Mrocznym widmie znaczenie marginalne, przynajmniej do czasu konkretnych sytuacji jak bitwa o Yavin/Naboo.

Rebels are here. Resistance is futile.

Ezra natomiast od początku węszy Jedi z drugiego końca ulicy, tropi i otwiera holokrony, wykonuje skoki wspierane Mocą, do tego lata skuterem repulsorowym, robi za akrobatę, strzela z procy... Za dużo tego. Rozumiem, że wiek postaci został obrany tak, by młodszy widz mógł się z bohaterem utożsamiać, ale, do cholery, jak można utożsamiać się z dzieciakiem takim jak Ezra? Czy nie najwyższa pora odpuścić z tanimi emocjami i biednymi sierotami? Nawet kiedy byłem o wiele młodszy, oglądałem różne filmy, czytałem książki, zawsze męczyło mnie wałkowanie jako głównych bohaterów dzieciaków bez rodziny, domu i czego tam jeszcze, którzy okazywali się potem super wybrańcami i innymi wymiataczami. Zawsze bardziej przekonują postacie umotywowane, które osiągają coś swoimi działaniami, własnymi umiejętnościami.

Tu mamy najczęściej wałkowany typ bohatera, który od razu szasta swoimi zdolnościami na prawo i lewo, a co gorsza nawet nie próbuje się go tu w jakiś subtelny sposób zakamuflować. Mamy tanie zagrywki na emocjach i kiepskie zastępstwa dla wiarygodnej motywacji bohaterów. Ten nie ma rodziców, tej zabili rodzinę, tym zabrano współbratymców, temu wyrżnięto w pień cały zakon... To mogą być punkty wyjściowe, ale to nie są dobre filary do opowiadania historii. Można zrozumieć jedną, dwie postacie zdane tylko na siebie, ale pokład "Ducha" przypomina w tym momencie sierociniec. Nie wspominając o tym, że ten wątek był wałkowany w Gwiezdnych wojnach do znudzenia i był wałkowany o wiele lepiej. Nie można tak po prostu sięgać ciągle po najwygodniejsze wątki i przyklejać ich do każdej postaci z rzędu. To nie działa.

No właśnie, wałkowanie wątków. To jest dla mnie bardzo niejednoznaczny problem z tym serialem. Wiele osób wspomina, że Rebelianci to dla nich klasyczne, wymarzone Gwiezdne wojny, że o nic więcej nie mogą prosić. I trochę w tym racji jest. Bohaterowie to wypisz wymaluj odpowiednicy załogi Sokoła, relacje pomiędzy poszczególnymi postaciami przypominają to, co znamy z filmów, mamy tu podobne motywy, sytuacje. Nawiązania w postaci kompozycji scen, przebąkiwanie muzyki Williamsa. Fajnie. Ale to jest trochę pułapka. To jest taki haczyk na starych fanów, którzy cieszą się, że dostali stare dobre Gwiezdne wojny. To jest fanserwis w najczystszej postaci. Ekipa Filoniego doskonale zdawała sobie sprawę z presji czasu, ograniczonego budżetu i wymagań Disneya. Wiedzieli, że ciężko im będzie stworzyć coś unikalnego, wprowadzić w ten sposób do uniwersum nową jakość. I poszli po linii najmniejszego oporu. Sięgnęli po bezpieczne, sprawdzone rozwiązania. Pod dywanem ukłonów w stronę fanów, nawiązań, konceptów McQuarriego i całej tej klasyki kryje się czysta kalkulacja. Te rzeczy to trochę taka zasłona dymna i automatyczny kontrargument przeciw osobom marudzącym na serial, który scenarzyści wkładają fanom do ręki.

Jeżeli z różnych powodów nie chce lub nie może się zrobić czegoś, co zabłyśnie, co będzie stanowiło jakość samo w sobie, robi się kalkę i mówi, że to powrót do klasyki - trend coraz częściej obserwowany w szeroko pojętej popkulturze, gdzie cały czas słyszymy, że coś jest oldschoolowe, klasyczne, że wraca do korzeni. Czasem ma to sens i uzasadnienie, czasem jest to po prostu mydlenie oczu wobec kompletnego braku kreatywności. Fani cieszą się, że dostali jeszcze raz to samo, a każdy odgrzany kotlet postrzegają nie jako wadę, ale zaletę i wielki ukłon. Dzieciakom wszystko jedno. A ja pytam po co to? Po co robić jeszcze raz to samo? Gwiezdne wojny są na tyle uniwersalne, że powtarzanie w nich tych samych historii, kalkowanie toposów i motywów mija się z celem. Boję się, że Rebelianci będą takim wyznacznikiem nowego kierunku Gwiezdnych wojen. Bezpiecznego, trzymającego się klasyki, jedynie odświeżającego to, co już wymyślono.

Bokobrody zawsze na propsie.

Nie zrozumcie mnie źle, ja bardzo lubię nawiązania czy wszelkiego rodzaju cytowanie klasyki. Problem pojawia się wtedy, gdy cytatem staje się cały film. Gdy mamy odtwarzanie tych samych historii w obrębie jednej marki, jednego okresu fabularnego. I dla mnie to jest jednak wada Iskry rebelii. Brakuje kreatywności, brakuje świeżości. Dostaliśmy bardzo bezpieczny i ostrożnie wykalkulowany produkt stworzony tak, żeby budził jak najmniej skrajnych emocji, żeby spodobał się jak największej grupie fanów. Czy to źle? Moim zdaniem tak, bo wpadamy w taki dołek przeciętności, zadowalania się półśrodkami i sprawdzonymi rozwiązaniami, z którego bardzo trudno będzie się potem wydostać. To produkt, który pod pozorami odwoływania się do klasyki prezentuje nam to samo nowym opakowaniu, które samo w sobie jest tak naprawdę jest bliźniaczo podobne do pierwotnego. I wcale nie robi tego dobrze i trochę martwi mnie, z jakim zapałem fani kupieni klasyką gotowi są bronić każdego rozwiązania poprzez porównania w stylu "tak było w filmach - deal with it albo nie znasz się na Gwiezdnych wojnach".

Niektórzy zdają się przymykać oczy na pewne uproszczenia stosując argumenty, które podsuwa im sama formuła serialu. To dla dzieci, tak było w filmach. Ale nawet nie wchodząc w dyskusję o samej racji tego czy serial powinien być skierowany do dzieciaków w tak jednoznaczny sposób i czy czerpanie garściami z klasyki koniecznie jest plusem całej sytuacji, ja tu widzę spore rozbieżności. Przykro mi, ale w filmach tak nie było. O różnicach między epizodami a serialem pisałem już przy okazji motywacji bohaterów, nakreślenia sytuacji czy kreacji postaci Ezry i te różnice są obecne również jeśli mówimy o uproszczeniach w scenariuszu.

Pierwszy problem, który rzuca się w oczy od razu, to zatrważająca nieudolność przeciwników. Problem obecny w Gwiezdnych wojnach od zarania dziejów, problem, który bolał mnie zawsze, problem, który Rebelianci niestety rozdrapują jeszcze bardziej. Mówcie co chcecie, ja widzę fakty. Fakty są takie, że nastoletnia Mandalorianka, nastoletni urwis, przechodzący kryzys wieku średniego Jedi i niewyżyty małpiszon robią w tym serialu co chcą i jak chcą. Dlaczego mnie to boli?

Dlatego, że siłą opowieści o różnego rodzaju rebeliantach czy buntownikach jest sposób, w jaki przestawia się ich walkę. Pokazuje się ich trudną sytuację, beznadziejność ich położenia. Pokazuje się drobne zwycięstwa osiągane sprytem, siłą charakteru, przebiegłością, co pozwala przeciwstawić się wielokrotnie silniejszemu przeciwnikowi. Pokazuje się partyzantkę, planowanie, liczenie się z kosztami i kalkulowanie sił na zamiary.

W Rebeliantach nie ma nic. Mamy przeciwnika, który jest pokazywany jako zbieranina niekompetentnych idiotów, którzy bez zbroi pozabijaliby się o własne nogi. Przeciwnika, który pomimo przewagi liczebnej dostaje oklep na każdym kroku. Którego bohaterowie w ogóle nie traktują poważnie, z którego wręcz się śmieją. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że bohaterowie wygrywają nawet nie ze względu na ten spryt, plan czy przebiegłość. Wygrywają bo tak. Wygrywają, bo są bohaterami, bo mają bomby, mięśniaka, proce, miecze świetlne i co tam jeszcze. Wygrywają, bo ich oponenci prezentują poziom wręcz żenujący. Przyjrzyjcie się działaniu bohaterów, tu nie ma żadnego wiarygodnego planu, czysta improwizacja i liczenie na szczęście. Poza akcją na Lothalu, która była o tyle o ile zorganizowana nie ma tu żadnej strategii.

I znów, porównajmy Iskrę do filmów. Bohaterowie starej trylogii, chcąc zakraść się do siedziby wroga używają skradzionego wahadłowca, podają skradzione kody dostępu. W Rebeliantach - nie ma nic. Podlatują jak gdyby nigdy nic do imperialnego statku, rzucają jakiś wymyślony na poczekaniu tekst o umowie z Tarkinem, potem rżną głupa z łysym Wookieem i po ich minach widać, że od początku wiedzieli, że to się nie uda. I co? I nic, bo i tak robią błyskawiczną rozpierduchę i nawet pojawienie się ISD nie jest dla nich jakąś wielką przeszkodą. Dajcie spokój, w filmach bohaterowie przebierali się za szturmowców, kombinowali. Ben wyłączał promienie ściągające, używał perswazji Mocą. Tutaj znowu - nie ma nic. Akcja odbijania Ezry z ISD to zdecydowanie najgłupsza rzecz w tym odcinku. Chłopak ucieka z celi na liczącym setki metrów Niszczycielu i poruszając się szybami wentylacyjnymi trafia idealnie w miejsce, gdzie zaparkowali swój stateczek nasi rebelianci. Zaparkowali w sposób kompletnie dla mnie niepojęty, bo scenarzyści nie uraczyli nas choćby słowem wyjaśnienia. Mam wrażenie, że najtrudniejszą częścią całego planu było przekonanie Zeba do ruszenia na ratunek. Szturm na ISD? Już z górki.

Hail, loosers.

Ja naprawdę nie czepiam się drobiazgów. Że Sabine w dwie sekundy namalowała idealny emblemat rebelii, że szturmowcy ledwo w nich trafiają. Czepiam się fundamentalnych spraw. Kolejna akcja to znowu powtórka z rozrywki. Cały plan misji na Kessel sprowadził się do "wlecieć i zrobić rozpierduchę". Zero taktyki, zero podstępu. A kiedy sytuacja zaczyna robić się trudna (not really) dostajemy scenę, której kompletnie nie rozumiem, a która miała po prostu sprawić, że dzieciaki razem z Ezrą zaczną zbierać szczęki z podłogi - Kanan odpala miecz i... No właśnie, i co? I unika strzałów, odbija parę wiązek energii, po czym stoi jak słup a kamera podąża za Bridgerem. Ze wszystkich sposobów, na jakie Jarrus mógł zareagować, nawet zdradzając, że jest Jedi, ten był najmniej sensowny. Pchnięcie, rzucenie jakąś skrzynią za pomocą telekinezy, przekabacenie jakiegoś szturmowca Mocą - wszystko byłoby lepsze od czysto efekciarskiego machania żarówą. I nawet pojawienie się Kallusa - który przez cały odcinek niby coś planował, ale efekty tego były żadne - niewiele zmieniła. A scena ze strąceniem szturmowa w przepaść przypominała mi prawdę mówiąc scenę z Gumisiów, gdzie upokorzony po raz kolejny książę Iktorn kopał swojego biednego trolla - który tak samo jak szturmowiec miał coś głupiego do powiedzenia.
I  prawdę mówiąc w takiej sytuacji trudno mi traktować poważnie to, co dzieje się na ekranie. Nawet w filmach, gdzie szturmowcy owszem, też byli niezbyt zabójczy, przynajmniej bohaterowie traktowali ich poważnie. Nikt oficjalnie nie robił z nich idiotów, nawet jeśli, to istniało to gdzieś obok, w tle, takie oczko w stronę widza. Nie zachowywali się jak skończone niedorajdy, jedynym problemem była co najwyżej umowna celność. I tyle. Szturmowcy w Rebeliantach niestety reprezentują poziom bliższy droidom bojowym niż faktycznej armii imperialnej, nawet z filmów. Bodajże jedyne celne strzały poszły prosto w ojca-Wookieego, który nawet specjalnie się nimi nie przejął.

A przy okazji Wookieech przejdę do strony wizualnej. Na plastelinowych futrzakach wyżyli się już chyba wszyscy, zresztą nie to raziło mnie najbardziej. Największy problem mam z tym, że grafika jest bardzo nierówna i widać, że całemu serialowi brakuje dłuższego czasu produkcji, ostatnich szlifów. Z jednej strony ruszająca się na wietrze trawa, walki w komosie, wieża Ezry czy oświetlenie o zachodzie słońca wyglądają rewelacyjnie, Hera ma świetną mimikę, nieźle wygląda też nagranie z holokronu. Z drugiej - jednobarwne, pozbawione szczegółów tekstury, puste miasta wyglądające jak makiety z tektury, sterylność i bardzo ubogie dalsze plany, na których nie ma czego szukać. Do tego mordka Ezry, która od strony technicznej, a nawet artystycznej jest w tyle za kilkunastoletnim Toy Story. Rozumiem cięcia w budżecie, ale do jasnej cholery ci ludzie pracowali od niemal dziesięciu lat nad The Clone Wars, do tego za serial jest współodpowiedzialny Disney, który stoi animacjami. Niestety, ale jakość strony wizualnej tylko potwierdza tezę, że serial będzie pełnił rolę zapychacza między kolejnymi filmami i będzie robiony tanim kosztem - finansowo, artystycznie i fabularnie. Niemrawa strona wizualna, wyraźnie nienaturalne tempo odcinków, otwarte czerpanie z gotowych schematów, które w słaby sposób maskują brak polotu w Iskrze rebelii.

I to jest największa, całościowa wada. Bo chociaż mimo tych wszystkich potknięć Iskra rebelii nie była jakimś beznadziejnym tworem, chociaż oglądało się to nawet przyjemnie - choć jestem świadom, że wynika to z paru zręcznych sztuczek twórców - to jednak mi tutaj czegoś zabrakło. Lucasfilm Animation zaoferowało nam tu przyjemnego średniaka, który daje fałszywe poczucie zadowolenia. Stosując znane i bezpieczne motywy sprawia, że zamiast zastanawiać się nad dziurami i kręcić nosem, że mogło być lepiej, większość widzów stwierdzi, że było ok, przyjemnie, klasycznie. Ale jak pisałem, to trochę pułapka. Bo w ten sposób sami pozwalamy się blokować w tej średniości, pozwalamy na zamykanie marki w takiej klatce przeciętności, bezpieczeństwa. Bo w Iskrze rebelii brak w rzeczywistości jakiejkolwiek iskry. Wszystko jest "przyjemne", "sympatyczne", "ok", ale brakuje tu czegokolwiek oryginalnego, wyrazistego, co robiłoby wrażenie. Nie ma w tym serialu nic nowego, "własnego", takiego z krwi i kości.

Dostaliśmy ładnie dogrzaną klasykę, tylko tyle. Nic nie zachwyciło, nic nie sprawiło, że mimo wad zajarałem się serialem ze względu na choćby jeden element, który wybija się ponad resztę. Dostaliśmy bezpieczny produkt, który "jako tako" spodoba się wszystkim, a który jednocześnie nikogo nie zachwyci (ani jednoznacznie nie odrzuci). Dla niektórych może być to lepsze od czegoś ryzykownego, nieszablonowego, co może wypalić lub nie - nie każdy lubi eksperymenty, niektórzy wolą to, co znane, fajne i bezpieczne. Ale to się szybko przeje. To są pozory, z których trudno się będzie potem wykręcić i może być za późno, gdy okaże się, że nowe filmy też są takie same - klasyczne, swojskie, bezpieczne. I przeciętne. Na tym zależy Disneyowi, który na razie stara się w bezpieczny sposób odkuć wydane na markę pieniądze, ale niekoniecznie musi zależeć na tym fanom.

Not like they are of any use.

Każdy lubi Nową nadzieję. Ale czy to oznacza, że mamy oglądać Nową nadzieję w każdej kolejnej produkcji? Czy to, że pierwszy film stworzony prawie czterdzieści lat temu był klasyczną bajką o chłopaku-sierocie ratującym księżniczkę ma oznaczać, że wszystko musi takie być? Że nagle marka, która oddziaływała na wyobraźnię, prezentowała czy to w filmach czy to w EU olbrzymią, pełną przygód, niebezpieczeństw i nieznanego galaktykę nagle została sprowadzona do "przecież to jest opowieść o wieśniaku i głupich szturmowcach"? Nikt nie kwestionuje pewnych nieodłącznych cech pierwszego filmu z uniwersum Lucasa. Ale nie każdy chce, by te cechy były powielane w nieskończoność. Bo nie wszystkie elementy sprawdzają się każdej sytuacji. Nie wszystko można wałkować. Każdy film sagi prezentuje nieco inny ton i typ opowieści, nawet filmy pierwszej trylogii są od siebie diametralnie różne, skąd więc tendencja do szufladkowania wszystkiego do jednego, początkowego pomysłu?

Jeżeli tak mają wyglądać nowe Gwiezdne wojny, to nie wiem czy będę potrafił się nimi ekscytować. Na razie dam Rebeliantom szansę, być może w kolejnych odcinkach postawią na pewną oryginalność, być może czymś zaskoczą - jest wiele pilotów, które bywały jednymi z gorszych odcinków całych seriali. Być może doczekamy się większej różnorodności, może chciano po prostu łagodnie wystartować bezpiecznym filmem. Ale mnie Iskra rebelii nie kupiła. Oglądało się przyjemnie, przez czterdzieści minut nie miałem ochoty tego wyłączyć, tak jak Wojny klonów stawały się nieoglądalne w ciągu pierwszych pięciu minut. Ale jak dla mnie jest tu za dużo uproszczeń. Uproszczeń stylistyczno-koncepcyjnych, fabularnych. Uproszczeń w opowiadaniu historii, bo zastępowanie własnej wyobraźni i opowieści odgrzaną wersją już opowiedzianych wydarzeń jest wadą, nie zaletą, nawet jeśli początkowo sprawia to wrażenie powrotu do korzeni i miłych wspomnień. Najwyższy czas by Gwiezdne wojny pod egidą Disneya ruszyły do przodu, a przestały się cofać. Jeśli ktoś chce nostalgii, niech wróci do filmów, od których wszystko się zaczęło. Nowe pokolenie potrzebuje swoich Gwiezdnych wojen, ale czy muszą to być nasze Gwiezdne wojny powielone raz jeszcze, w uboższej, infantylnej formie?

5,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz