Archiwum bloga

poniedziałek, 6 października 2014

Veritas, czyli w poszukiwaniu utraconej prawdy

Nowy sezon serialowy ruszył, więc większość uwagi poświęcałem ostatnio jesiennym premierom. Tym razem jednak sięgnę po serial, który zadebiutował ponad dziesięć lat temu, a który pozwoliłem sobie w końcu odświeżyć w te wakacje. Z "Veritas: The Quest" zetknąłem się po raz pierwszy niemal dekadę temu w jeden z weekendowych poranków, gdy TVP zdarzało się jeszcze pokazywać ciekawe seriale. Nie pamiętam czy widziałem wszystkie odcinki, wiem, że telewizja publiczna emitowała je w nie do końca właściwej kolejności. Przede wszystkim pamiętam jednak, że serial utkwił mi bardzo mocno w pamięci i wywarł na mnie spore wrażenie. Pamiętam, że wkrótce po podpięciu się ostatecznie do Internetu przeczesywałem bazę Filmwebu, poszukując informacji o tym serialu (którego tytuł wyleciał mi z głowy), próbując dowiedzieć się czegoś o ewentualnej kontynuacji - posiłkować musiałem się faktem, że jedną z postaci grała tam "mumia z Mumii", czyli Arnlod Vosloo we własnej osobie. Pamiętam, jak nie tak dawno temu miałem ochotę do niego wrócić i wspominałem serial na forum Darlton.pl... Od tego niedawno minęło jednak ponad cztery lata i ostatecznie przyszedł czas, by wygrzebać Veritas z odmętów czasu i skonfrontować swoje mgliste (choć momentami zaskakująco wyraźne) wspomnienia z rzeczywistością.

Zespół w całej okazałości. Szkoda, że połowa wyników wyszukiwania to
zdjęcia Cobie Smulders.

Czym właściwie jest Veritas? Liczący trzynaście odcinków serial zadebiutował na antenie amerykańskiej stacji ABC na początku 2003 roku. Jego głównym bohaterem jest nastoletni Niko Zond (Ryan Merriman), syn pary archeologów, który po dość niefortunnym zdarzeniu z udziałem jego matki wychowywany jest jedynie przez ojca. Doktor Solomon Zond (Alex Carter) widuje się ze sprawiającym problemy w szkole synem rzadko, jego czas zaprząta praca przy projekcie Veritas. Sytuacja jednak się zmienia, a wkrótce Niko i mająca uzupełniać jego edukację uczennica Zonda, Juliet Droil (Cobie Smulders w swojej pierwszej ważniejszej roli) dołączają do zespołu badawczego archeologa - speca od komputerów Calvina (Eric Balfour), czuwającej nad bezpieczeństwem i zapleczem misji Maggie (Cynthia Martells) i tajemniczego, żartobliwego i niebezpiecznego dla wszystkich, którzy wejdą mu w drogę Vincenta (mumia z Mumii). Zespół doktora Zonda pracuje dla nieznanego nikomu poza archeologiem hojnego benefaktora i zgodnie z nazwą projektu poszukuje prawdy. Jakiej prawdy? Takiej ukrytej w grobowcach, bunkrach, starożytnych mapach i dziennikach matki Nikko, której badania stają jest motorem działań bohaterów. Mamy więc poszukiwania artefaktów, podziemia pełne pułapek, rozszyfrowywanie zapomnianych języków i wycieczki prywatnym samolotem po całym globie.

Pilot serialu daje dosyć mylący obraz całości, choć jest na pewno efektowny. Chłopak wylatuje ze szkoły, ma problemy w komunikacji z ojcem, obaj na swój sposób odczuwają stratę Hayley - dla jednego i drugiego jest to zasadniczy impuls do działania i nie jest to jeden z ckliwych wątków, których rolą jest jedynie pobrzękiwanie w tle dla efektu. Od początku mamy starcia na tle wzajemnego zaufania, odpowiedzialności, odsuwania się nawzajem na bok - przerabialiśmy to setki razy. Sama ekipa Zonda również nie zwiastuje nieoczekiwanego - Maggie to typowa opiekunka grupy, zapewniająca dojścia i dbająca, by wszyscy wrócili w jednym kawałku. Calvin jest nieco zrzędliwy i zarozumiały, dosyć szybko wchodzi w słowne przepychanki z Niko, którego postrzega jako swego rodzaju konkurencję. Vincent to natomiast mięśniak w wersji "niejasne powiązania z przeszłości" i "stoicki spokój", jednak o wiele częściej niż rąk i nóg używa dowcipu i ludowych mądrości. Pierwsze dwa odcinki są wyraźnie nastawione na akcję i szybkie tempo, przypominając bardziej konwencję Skarbu narodów czy Łowców skarbów, co w połączeniu z ledwie zarysowanymi, acz przywodzącymi na myśl typowe klisze bohaterami, nie zwiastuje w żaden sposób kierunku, jaki serial ostatecznie obiera.


A obiera go szybko i pokazuje, że pierwsze wrażenia były zwodnicze. Konflikt na linii ojciec-syn a także czysto widowiskowe przygody szybko ustępują miejsca coraz ciekawszym i sprawniej zrealizowanym historiom. Elementy te nie zanikają, ale przybierają mniej oczywistą formę, która stanowi raczej uzupełnienie tego, co dzieje się w poszczególnych odcinkach. Twórcy zaskakują dbałością o szczegóły, utrzymywaniem napięcia i świetnej atmosfery. Kolejne zagadki stają się coraz mniej oczywiste, wątki zaczynają się przeplatać i komplikować, bohaterowie wychodzą ze schematów. Efektowne wygibasy i akcja zostają zastąpione pracą umysłową, zbieraniem informacji, rozszyfrowywaniem poszlak i wskazówek. Dynamika jednak nie znika, a ujście znajduje w warstwie dialogów i sposobie realizacji odcinków. Dylematy bohaterów nie służą wytrącaniu widza z rytmu i kreowaniu wymuszonej emocjonalności, bo faktycznie wpisują się w rozwój wydarzeń i stanowią punkt wyjściowy ich działań i zachowań. Dość szybko zaczynamy czuć, że za wszystkim kryje się coś więcej, cele niecnej organizacji przewijającej się w tle są niejasne, a my podróżujemy wraz z bohaterami w coraz ciekawsze miejsca i kręgi kulturowe. To wszystko przekłada się na to, że serial autentycznie przyciąga, a ja za każdym razem byłem ciekawy, gdzie wylądujemy tym razem.

Choć scenarzyści sięgają kilkakrotnie po dosyć znane motywy, artefakty i legendy, w serialu przewijają się również te mniej popularne. Do tego kolejne znaleziska czasem nie są tym, czym z początku się wydają, niekiedy schodzą na drugi plan w obliczu ważniejszych problemów, a czasem sami bohaterowie nie zdają sobie sprawy z ich rzeczywistego pochodzenia i znaczenia. Choć pierwsze dwa odcinki oferują nam akcje rodem z serii Tomb Raider, dalsza część serialu skupia się jednak na bardziej merytorycznej stronie poszukiwań. Badanie poszczególnych znalezisk, próby chwytania poszlak przez bohaterów bywają naprawdę wciągające, zwłaszcza wtedy, gdy wyłapujemy różne nawiązania i powoli zauważamy zależności między niektórymi z wydarzeń. Scenarzyści nie zasypują nas bezużytecznymi Mac Guffinami, by pod ich osłoną sprzedawać proste historyjki - w ten czy inny sposób poszczególne wątki składają się na większą całość. Choć serialowi do realizmu daleko, a pewne wątki mają nieco umowną konwencję, serial nie idzie w banał i urągające ludzkiej myśli skróty fabularne. Twórcy starają się sięgać po nieco bardziej wiarygodne rozwiązania, przywiązują wagę do detali, utrzymując tym samym ciekawość. W Veritas znajdziemy wiele drobnych rzeczy, które w innych produkcjach bywają zwyczajnie pomijane przy kolejnych przeskokach z miejsca na miejsce. Jasne, mamy tu radosną archeologię, ale podaną nam w formie, którą można kupić. No, może poza drugim odcinkiem...

Mummies. Always trouble.

Choć okoliczności związane z poszczególnymi przygodami mają rzecz jasna charakter fikcji literackiej, połączonej z radosnym upiększaniem dziejów, pojawia się stosunkowo sporo ciekawych nawiązań do historii, zarówno starożytnej, jak i najnowszej. Często po, a nawet w trakcie odcinków zdarzało mi się wklepywać padające nazwy w wyszukiwarkę, by sprawdzić jak pewne sprawy mają się do stanu faktycznego. W większości przypadków wspominane miejsca czy postacie istniały naprawdę, a sam serial daje po prostu impuls do zagłębiania się w temat na własną rękę. To po części efekt tego, że nazwy padają zawsze w jakimś kontekście i nie sypie się nimi tylko po to, żeby zapełnić kolejne strony scenariusza czymś, co ciekawie brzmi. Tło fabularne oraz sposób prezentowania niektórych motywów bardzo mocno przypomina mi to, co można znaleźć chociażby w serii Assassin's Creed. I nie jest to porównanie na wyrost, bo jeśli dłużej się zastanowić, podobieństw jest nad wyraz dużo.

Pierwsza Cywilizacja, części Edenu, Abstergo, artefakty w rękach historycznych przywódców, pozwiązywanie ze sobą kultur z różnych zakątków świata i okresów historycznych, motyw konspiracji dziejów - to wszystko ma swoje odpowiedniki w Veritas, choć akcenty rozkładają się nieco inaczej. I podobnie jak Assassin's Creed daje impuls do zapoznawania się z realiami gier na własną rękę, tak i The Quest zachęca do własnych poszukiwań. W szczegóły wchodzić nie będę, bo choć serial sprawia frajdę nawet gdy kojarzy się poszczególne wątki, to jednak pewne spoilery mogą zniwelować wrażenie, jakie wywierają różne, podobnie jak nawiązywanie do konkretnych artefaktów czy historii. A kończąc temat nawiązań do asasynów - gdyby nie to, że przecież i serial w pewnym stopniu powiela od dawna już istniejące motywy, można by przypuszczać, że ktoś w Ubisofcie był sporym fanem przygód ferajny doktora Zonda. Im dalej w las, tym podobieństw więcej.

Jednak nie tylko historia jest siłą serialu. Tym, co sprawia, że Veritas tak bardzo wrył mi się w pamięć i jest czymś więcej niż serialem przygodowym skierowanym przede wszystkim do nastolatków, jest wykonanie. Obecnie standardem jest wysoka, niemal filmowa jakość niektórych seriali, dekadę temu było z tym różnie. Serial Masseta i Zinmana zaskakuje jednak sprawnością realizacji. Mamy więc mocne, klimatyczne intro i zapadający w pamięć motyw przewodni, lekkie, autentycznie zabawne (lub, gdy trzeba, poważne) dialogi bez zbędnego dramatyzowania, a przede wszystkim bardzo zręcznie prowadzone historie. Co jakiś czas mamy nieco poważniejsze i bardziej filozoficzne pogawędki, prowadzone jednak z wyczuciem, nikt nie rzuca w nas truizmami. Przede wszystkim czuje się, że te sceny faktycznie coś ze sobą niosą i mają znaczenie dla serialu. Bohaterowie zastanawiają się nad tym co robią, dlaczego to robią, próbują znaleźć w tym sens i swoją motywację.

Nawet jeśli przewijają się mniej świeże rozwiązania, są zrealizowane w sposób, który nie męczy, nie irytuje. Nie przypominam sobie sytuacji, w której czułbym się zażenowany czy znużony tym, co dzieje się na ekranie, nawet w przypadku bardziej przewidywalnych rozwiązań, których siłą rzeczy nie brakuje, bo jednak nie uniknięto paru standardowych zagrywek. W tle pobrzmiewają energiczne, podkręcające aurę tajemniczości motywy muzyczne, lub wręcz przeciwnie - spokojniejsze, lecz równie klimatyczne. Od strony warstwy dźwiękowej serial stoi na naprawdę wysokim poziomie. Aktorzy czują się w swoich rolach dobrze, w dialogach zwykle unika się łopatologii (a nawet jeśli ta się pojawia, to z pomysłem) a całość najzwyczajniej w świecie trzyma w napięciu i po zakończeniu jednego odcinka często od razu chce się brać za kolejny. Veritas niewątpliwie ma jakąś magię, która przykuwa do ekranu, nawet pomimo pewnych zauważalnych potknięć.

Good guy Greg.

Dość szybko można przywiązać się do bohaterów, którzy są całkiem sympatyczni i wiarygodni. Trudno mi jednoznacznie ocenić czy to kwestia dialogów czy dosyć lekkiego sposobu gry, ale oglądanie poczynań postaci, ich interakcji, rozmów, konfrontacji sprawia zwykłą frajdę. Niko z krnąbrnego i buntowniczego nastolatka szybko przeobraża się w błyskotliwego (w granicach rozsądku) członka zespołu, który pełni w nim konkretną rolę - to nie jeden z dzieciaków, które swoją obecnością i skupieniem na nich całej akcji potrafią zepsuć wrażenia po najlepszych serialach. Jasne, to wciąż nastolatek, który próbuje poderwać każdą dziewczynę na ekranie, ale te wątki stanowią zwykle jakieś drobne akcenty, a w ogólnym rozrachunku Niko jest dla zespołu wartością dodaną, nie kulą u nogi.

Solomon, choć jest głową drużyny i potrafi być poważny kiedy trzeba, jednocześnie ma w sobie coś szelmowskiego, zawadiackiego, nikt nie robi tu z niego spiętego guru, wątek zaniedbywania ojcowskich obowiązków załatwiony jest w pięć minut, budowanie relacji z synem wypada po prostu dobrze, bo jest zasadzona na konkretnych problemach a nie motywie "zapracowanego ojca". Dynamika między obydwoma staje się szybko jednym z jaśniejszych punktów, zwłaszcza, gdy w to wszystko wkracza Vincent. Ważne jest też to, że motyw utraty Hayley nie jest tu traktowany jako pretekst do serwowania wspominek i bubli emocjonalnych, ale jest czymś, co autentycznie napędza tę parę. Zarówno Solomon jak i jego syn starają się poznać prawdę, by znaleźć we wszystkim jakiś sens, coś, co da im motywację i oparcie, by zrozumieć co stało się z kobietą i dlaczego. A to wszystko przy okazji rozwija historię i sprawia, że działania bohaterów są bardziej wiarygodne.

Calvin potrafi rozkręcić w miarę przyjemny humor i poznęcać się nad Niko, z którym często ściera się na słówka, ma też zresztą swoje wątpliwości, które z czasem przybierają na sile. Vincent kradnie cały show swoim trollingiem i charyzmą. Pełni rolę mentora, najlepszego kumpla, doradcy, trenera, wsparcia siłowego i źródła specyficznego rodzaju humoru - wnosi do zespołu naprawdę dużo, a jednocześnie jedynie przemyka na granicy pewnych schematów. Relacje między członkami ekipy są energiczne, żywe, każdy ma tu swoje miejsce. Nieco słabiej wypadają niestety Juliet i Maggie, które często przewijają się w tle, a w niektórych odcinkach w ogóle nie pełnią żadnej większej roli, ale i one mają swoje momenty. Obie nadrabiają też wiedzą, bez której ani rusz. Do tego w późniejszych odcinkach poznajemy de Molaya, który, choć nie bierze bezpośredniego udziału w wydarzeniach, jest kluczowy dla większości spraw - i całkiem nieźle zagrany. Większość członków Dorny, głównych rywali bohaterów, to nieco przerysowane, klasyczne zakapiory, ale i tu trafiają się wyjątki. Postacie drugoplanowe zapadają w pamięć i potrafią ukraść całe odcinki. Szczególnie mile widziane są ładne panie pojawiające się co i rusz. Problem z paniami jest taki, że większość nie ma zbyt wiele szczęścia w tym serialu... Ale przynajmniej próbują.

Panie przewijające się w pojedynczych odcinkach często mają większe role
niż te z głównej obsady, ale zwykle kończą nie najlepiej. Ale za to jak wyglądają!

Choć serial ma pewne wątki przewodnie, które z czasem powracają na ekran coraz częściej, pojawiają się też odcinki niewpisujące się w szerszy kontekst. Ze względu na sprawność realizacji zazwyczaj nie sprawiają jednak wrażenia zapychaczy i ogląda się je równie przyjemnie, szczególnie, że czasem nie zawsze na pierwszy rzut oka widać co stanowi część układanki, a co nie. Dzięki temu mamy również pewną różnorodność. Jest więc przeszukiwanie tajnych pracowni, krypt, podążanie za wskazówkami jak w Skarbie narodów, mamy odcinek przypominający klimatem i formułą historie detektywistyczną w typie "wyjazd na prowincję" i "lepiej nie wtykaj nosa w nasze sprawy", mamy wyścig z czasem o życie bohaterów, działanie pod przykrywką, tajemnicze dziecko, zapomniane społeczności, neonazistów, tajemne bractwa duchownych...

Słowem, serial niemal do końca zachowuje świeżość i nie czuć wtórności, choć czasem pozostaje lekki niedosyt. Odcinki podejmują różne tematy, zmienia się i forma i stylistyka, a co ważne, większość wątków autentycznie ma znaczenie dla fabuły czy bohaterów. Veritas nie stroni też od spokojniejszych momentów. Akcja pojawia się wtedy, kiedy jest to uzasadnione - pościgi, wybuchy i bunkry są, ale w ilościach symbolicznych. Nie ma tu też klasycznej podbudowy pod zakończenie, która zaczyna się na dwa-trzy odcinki przed finałem, wątki są rozłożone równomiernie na przestrzeni sezonu, choć z drugiej strony przedostatni odcinek nieco wytrąca z rytmu, bo kręci się trochę obok motywów przewodnich. Całość ma jednak naprawdę mocny finał, na deser z cliffhangerem, który podkręca apetyt na więcej...

I tu niestety pojawia się największy problem, choć to nie wina scenariusza czy wykonania. Bo więcej nie ma. Serial miał wyjątkowo niefortunną historię, bo w czasie gdy zadebiutował, Ameryka żyła wojną w Iraku. Transmisje programów co i rusz przerywane były relacjami czy wystąpieniami Busha juniora, emisję kolejnych odcinków wielokrotnie przekładano, ostatecznie przez niemal trzy miesiące wyemitowano w Stanach raptem cztery, jak zresztą wspomniałem, akurat te niezbyt reprezentatywne dla całości. Reszta została wyemitowana w Wielkiej Brytanii na Sci Fi i to ta wersja dominuje w eterze. Choć serial okazał się naprawdę sprawnie zrealizowany i wciągający, ostatecznie nie miał szans na kontynuację i stracił ją w zasadzie na długo przed zakończeniem. Tym razem zadecydowała nie oglądalność (bo trudno brać pod uwagę wyniki czterech odcinków wyemitowanych w kilkutygodniowych odstępach) a czynniki leżące zupełnie poza zasięgiem twórców. A szkoda, bo większość opinii krążących w Internecie ma pozytywny wydźwięk i serial wspominany jest z zasłużonym sentymentem, niektórzy uznali go wręcz za w pewnym sensie kultowy.

Hocki klocki.

Najlepszą rekomendacją powinno być to, że serial tak wrył mi się w pamięć, że niektóre sceny i fragmenty pamiętałem nawet po dekadzie, co kilka lat wracałem do niego wspomnieniami. A co najważniejsze, pozytywne wrażenia nie okazywały się być jedynie kwestią sentymentu. Podchodząc do Veritas ponownie bałem się trochę, że mam nieco wypaczony obraz i po ponownej konfrontacji mogę się rozczarować. Na szczęście The Quest sprostał wyzwaniu i okazał się być serialem tak wciągającym, jak zapamiętałem. To nie jest produkcja wybitna czy przełomowa, ma swoje wady, nieco umowną formułę, ale szczerze polecam go wszystkim, którzy mają ochotę spędzić kilka wieczorów z solidnym i zrealizowanym z sercem serialem, który ma naprawdę niezły klimat i zwyczajnie przykuwa do ekranu. Szczególnie, że serii o tej tematyce wbrew pozorom nie ma zbyt wiele, zwłaszcza dobrych. Takich, gdzie to co dzieje się na ekranie ma faktyczne znaczenie dla tego, co dziać się dopiero będzie, a im dalej w las tym lepiej i trudniej się oderwać. Nie żałuję maratonu po latach i dam głowę, że kiedyś go powtórzę. Bo warto, choćby dla samej frajdy jaką daje oglądanie Veritas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz