Archiwum bloga

niedziela, 26 października 2014

Wciąż z tarczą, czyli zaskoczeń ciąg dalszy

Drugi sezon Agents of S.H.I.E.L.D. ma już na koncie pięć odcinków, a forma zapoczątkowana w Shadows nie tylko nie okazała się zabłąkaną jaskółką, ale z każdym tygodniem coraz bardziej się dociera, rozwija i czyni serialową odnogę uniwersum Marvela pozycją, którą wypada już brać zupełnie na serio. Choć już końcówka pierwszego sezonu robiła całkiem niezłe wrażenie, nowe odcinki wciąż zaskakują. To nie ten sam serial, który rok temu ruszył budzącymi bardzo mieszane odczucia odcinkami, nie dającymi większych nadziei na przyszłość. W drugim sezonie Agentów czuć plan z prawdziwego zdarzenia. A co ważniejsze, plan ten realizowany jest zręcznie i przy o wiele ciekawszym niż dotychczas rozłożeniu akcentów.

U Skye wbrew pozorom wszystko po staremu... Niestety.

Zimowy żołnierz, choć nie wszystkie atuty wykorzystał tak, jak powinien, a w wielu miejscach był tym śmieszniejszy im bardziej starał się stąpać po mniej bezpiecznym gruncie, niewątpliwie coś zmienił w filmowym uniwersum Marvela. Na ocenę tych zmian na wielkim ekranie trzeba jeszcze nieco poczekać, na małym zwrot w stylistyce i rozwoju historii jest niezaprzeczalny. Nowe odcinki Agentów są o wiele bardziej angażujące na poziomie fabularnym, a nawet emocjonalnym, postacie są żywe, historia sprawia wrażenie dobrze rozplanowanej a całość jest poważniejsza, przy jednoczesnym zachowaniu pewnej lekkości. Tak jak w pierwszym sezonie udało się uniknąć przekroczenia granicy zbytniej umowności czy swego rodzaju tandety, tak i tu udało się dokonać skoku jakościowo-stylistycznego bez uciekania się do najprostszych rozwiązań. Drugi sezon nie broni się budowaniem powagi czy tak zwanego mroku na kreowaniu sztucznych, wymuszonych emocji i robieniu grobowego nastroju nad skórką od banana i to procentuje.

Choć na lepszy odbiór wpływa wiele kwestii, szczególnie istotny jest zauważalny nacisk położony na ciągłość fabularną. Pierwszy sezon zapoczątkował kilka interesujących wątków, nie brakowało w nim nawiązań do filmów czy poprzednich epizodów, jednak dopiero pod koniec udało mu się wypracować zalążki własnego stylu i rysu fabularnego, dzięki czemu serial miał szansę stać się interesujący jako samodzielna całość, a nie przystawka do filmów. Tę szansę wykorzystano. Drugi sezon serwuje w zasadzie ciągłą historię, a każdy odcinek jest przynajmniej na kilka sposobów związany z wątkami przewodnimi. Co ważniejsze, nie majaczą one gdzieś w tle, a stanowią integralną część wydarzeń. Nowo wprowadzone postacie i historie, jak również stale rozwijane znane już elementy nie leżą odłogiem, czekając z boku na swój odcinek, są rozwijane równolegle i ze zbliżonym zaangażowaniem, choć zdarzają się wyjątki.

Poszczególne odcinki wciąż mają historie przewodnie, jednak ciąg wydarzeń jest jak na razie bardzo płynny i są podstawy by sądzić, że scenarzyści wiedzą nie tylko do czego zmierzają, ale też jak ma wyglądać cała ta droga. Nie ma tu już przeciągania ciekawszych kąsków na później i zagospodarowywania wolnego czasu zwykłymi zapchajdziurami. Niemal wszystko stanowi część większej całości. Nie trzeba się już zastanawiać, ile tygodni poczekamy na kontynuację danego wątku, ile odcinków pobocznych trzeba będzie przebrnąć. Co tydzień pojawia się kolejny rozdział, a nie kolejna opowieść w tych samych ramach fabularnych.

Niezależnie od tego czy chodzi o Hydrę, polującego na obie organizacje Talbota i infiltrującą adwersarzy Simmons, o zagadkę tajemniczych wykreślanek, zapoczątkowaną jeszcze w tamtym sezonie, wzbogaconą teraz o historię ojca Skye, Rainę i Obelisk czy wreszcie budowanie relacji między poszczególnymi członkami ekipy, ich przeszłość i świetnie zrealizowaną w tym sezonie postać Fitza - to wszystko jest ściśle połączone i każdy odcinek oferuje przynajmniej drobną dawkę każdego z tych zagadnień. W ciągu zaledwie pięciu odcinków niemal wszystkie ważniejsze wątki przewinęły się już kilka razy. W tych pięciu odcinkach zdążono rozpocząć, rozwinąć i zamknąć już kilka drobnych tematów, a cały czas idziemy do przodu. Dzięki temu autentycznie chce się oglądać serial, mam świadomość, że ciekawość zostanie nagrodzona.

Jak na razie Fitz kradnie cały sezon dla siebie. Prawie.

Równie istotny wpływ na wzrost zaangażowania w śledzenie historii mają różne niepozorne drobiazgi, o które dbają scenarzyści. Wątki, przedmioty, rozmowy nie idą z odcinka na odcinek w zapomnienie. Bohaterowie regularnie wracają do wcześniejszych sytuacji, a nawiązania te są zwykle ważne dla tego, co dzieje się na ekranie. To nie puste easter eggi, do których uśmiechamy się kilka sekund, by zaraz zupełnie o nich zapomnieć. Postacie wracają do odbytych rozmów, wątki nie znikają bez powodu i o wiele rzadziej pełnią rolę McGuffina, który pojawia się na kilka chwil by pchnąć akcję do przodu. Jest to o tyle ważne, że umacnia ciągłość fabularną w aspekcie, który jest dla mnie najważniejszy - rozwoju bohaterów.

Poprzez nawiązywanie do minionych sytuacji scenarzyści dają poczucie faktycznego rozwoju postaci. Drobne rozmowy czy zdarzenia znajdują odzwierciedlenie w tym, co robią i mówią w kolejnych odcinkach, uwarunkowują ich decyzje. Nie dzieje się to na wielką skalę, to nie są rzeczy definiujące tożsamość postaci. Czuć jednak, że wszystko w mniejszym lub większym stopniu do czegoś prowadzi i ma swoje konsekwencje, widać ciąg przyczynowo skutkowy, dzięki któremu wszystko wygląda choć odrobinę bardziej wiarygodnie. Mała rzecz, ale coraz częściej mam wrażenie, że serialowi bohaterowie z innych produkcji stoją w miejscu i non stop cofają się o dwa kroki, żeby znów roztrząsać ten sam problem. Tutaj takie sytuacje zdarzają się naprawdę rzadko.

I przynajmniej dla mnie jest to szalenie istotna cecha, z której coraz częściej rezygnuje się ze względu na rosnące parcie na tworzenie serii dla niedzielnego odbiorcy, który ma zorientować się w wydarzeniach po odpaleniu pierwszego lepszego odcinka, filmu czy gry z serii, nawet jeśli nie ma zielonego pojęcia o całej reszcie. Drugi sezon Agentów jest robiony dla osób, które śledzą serial świadomie i z pewnym zaangażowaniem, które orientują się w jego niuansach i dla których te niuanse są frajdą. Często tę kwestię się bagatelizuje, moim zdaniem różnica jest kolosalna.

Można zrobić produkt otwarty i zrozumiały dla każdego, osłabiając poczucie immersji. Można zrobić coś, co smaczkami i fanserwisem udaje produkt dla zainteresowanych, sprzedając im tanie chwyty, a zostawiając po prostu niesmak i niedosyt. Można wreszcie zachować pewną otwartość struktury, ale przy jednoczesnym traktowaniu swoich odbiorców na serio. Bez wciskania półproduktów, serwując coś, co faktycznie nagradza ich ciekawość i zaangażowanie. I to robią twórcy Agentów. Serwują historię, która nie jest rzecz jasna jakoś szczególnie ambitna, skomplikowana czy wymagająca dogłębnej znajomości uniwersum, która wciąż jest po prostu rozrywką, ale stawiającą na widza, który śledzi fabułę, który obserwuje rozwój bohaterów. Widza, który się zastanawia nad przebiegiem wydarzeń i ich możliwymi skutkami, a nie traci zainteresowanie pięć minut po napisach końcowych. I robi to poprzez kreowanie wydarzeń w taki sposób, by widz miał satysfakcję z tego, że się tym zaangażowaniem wykazał.

Nie chodzi tu nawet o nerdów, którzy wyłapują nawiązania do postaci, które w jakiejś formie pojawiły się w komiksach - sam żadnego komiksu z uniwersum nie widziałem na oczy, a połowę nazw czy imion muszę po seansie sprawdzać w Internecie. Chodzi zwykłe zaangażowanie. Niby tylko tyle, a różnica jest kolosalna. I o ile poprzednie "można" też mają swoją rację bytu, swoje uzasadnienie, to widza zaangażowanego się nie oszuka. Agenci nie próbują i robią swoje. Może nie każdy ma takie potrzeby, ja cenię sobie, gdy pojawiające się w odcinkach motywy, nawet te drobne, mają jakieś znaczenie w dalszej części historii, gdy bohaterowie pamiętają o tym co było wcześniej a pamięć ta uwarunkowuje ich działanie; gdy przedstawione wątki są kolejnymi elementami układanki, a nie pretekstem rozmywającym się gdzieś po drodze.

Zamiast serialu dla fanów filmów Marvela, którzy często gęsto się od Agentów odbili, dostaliśmy w tym sezonie serial dla fanów właśnie serialu - brzmi jak masło maślane, ale różnicę widać. Ktoś postawił na własny pomysł i ludzi, którzy ten pomysł doceniają, zamiast przebijać się do szerokiej grupy odbiorców waląc głową w mur.

No właśnie. Prawie.

A jak prezentuje się to w praktyce? Wątek odbudowy S.H.I.E.L.D. i jej zmagań z nowymi i starymi problemami realizowany jest konsekwentnie w takiej czy innej formie i jako motyw przewodni mocno przeplata się z całą resztą. Zmiany nie zaszły tylko na papierze (na czym jak na razie mocno traci chociażby nowy sezon Person of Interest), nie zostały zamiecione pod dywan. Nowy styl, nowa konwencja, nowa sytuacja są wciąż obecne i rozwijane z pełną odpowiedzialnością. Podobnie jak przypadku bohaterów, chociażby Coulsona, który wciąż boryka się ze swoimi problemami, w przypadku Warda, Fitza... Widać w tym wszystkim pomysł i autentyczną chęć jego realizacji. Poszczególne wątki mają na tyle otwartą strukturę, że mimo pewnej przewidywalności serialu trudno powiedzieć do czego to zmierza - ale sam fakt, że jednak wyraźnie gdzieś zmierza jest już wartością dodaną.

Konflikt dwóch pozostających w cieniu organizacji, z których każda jest wrogiem numer jeden stanowi solidny punkt wyjściowy, z którym wiele można zrobić. Hydra i Obelisk to na razie więcej pytań niż odpowiedzi, ale mając na uwadze formułę sezonu, nie powinniśmy czekać na dalsze informacje długo. Ojciec Skye jest postacią nie tylko budzącą zainteresowanie, ale też i nie najgorzej zagraną. Coraz większe znaczenie zaczyna mieć wątek symboli Coulsona, który w tamtym sezonie pełniły raczej rolę ciekawostki, teraz natomiast awansowały do roli głównej i konsekwentnie powracającej tajemnicy. Raina wyrobiła sobie ciekawą pozycję osoby zręcznie lawirującej po placu boju. Do tego jest Ward, który dzięki ograniczonej ilości czasu ekranowego i bardzo konkretnej roli paradoksalnie stał się o wiele bardziej zajmujący, garść drugoplanowych agentów, którzy w każdej chwili mogą się na coś przydać, kręcącego się upierdliwie po ekranie Talbot, a przede wszystkim Fitz...

Fitz, który stanowi na razie jeden z najjaśniejszych punktów sezonu. Zaczęło się pary roztrzepanych naukowców i regularnej dawki gagów, skończyło na postaci stanowiącej odległe echo Waltera Bishopa z Fringe. Oczywiście do tego poziomu wciąż na tyle daleko, że nie warto wchodzić w głębsze porównania, ale kierunek jest godny pochwały. Wyizolowany, walczący sam ze sobą Fitz jest faktycznie przekonujący, a do tego zagrany i napisany w sposób najzwyczajniej naturalny, nie ma tu też niewspółmiernego do problemu dramatyzowania. Wątek nie jest szczególnie ciężki, ale swoje robi i momentami potrafi nakręcić naprawdę przygnębiającą atmosferę. Tym ciekawszy będzie teraz, gdy Simmons stanowiącą wizualizację rozterek Fitza zastąpi ta prawdziwa, która również miała swoje pięć minut w tym sezonie. I znów - zupełnie inaczej ogląda się to ze świadomością, że problem nie zostanie bez słowa porzucony, a jego konsekwencje będą jak najbardziej trwałe.

W dużym skrócie drugi sezon punktuje tym, że wyrobił własny styl, który nie próbuje niczego imitować, historie i postacie, które bronią się same - twórcy nie muszą uciekać się do tanich zagrywek i chodzenia na kompromisy. Fabuła pracuje na siebie ciągłością i konsekwencją, a jednocześnie pełnymi garściami wykorzystuje dotychczasowy dorobek serialu - duży plus chociażby za oryginalny powrót i poświęcenie całego odcinka postaci, która pojawiła się jednorazowo w poprzedniej serii, co daje nadzieję na więcej takich rozwiązań. Postacie i ich problemy są nieco dojrzalsze, zniknęło (prawie) wałkowanie banałów i emocje z telenowel. Słowem - nic tylko polecać i oglądać dalej... Chociaż są i zastrzeżenia.

Nie wszystko wychodzi tak, jak powinno. O ile Fitz, Coulson, Ward czy Raina bronią się jako pełnoprawni bohaterowie, o tyle inne postacie miewają z tym problemy. W pewnym momencie grono bohaterów regularnych i tych, którzy i tak powracają co odcinek mocno się rozrosło i odnoszę wrażenie, że scenarzyści czasem nie bardzo wiedzą ile czasu im poświęcić, na czym niektórzy tracą. Pal licho postacie ewidentnie drugoplanowe, gorzej, że cierpią na tym te z głównego frontu, jak Skye i May. Ta pierwsza sprawia niby lepsze wrażenie, niby jest dojrzalsza, ale często jest to bardziej pobożne życzenie scenarzystów niż faktyczny efekt końcowy. Brakuje mi pewnych rozmów, konsekwencji, jakiegoś elementu w motywacji i zachowaniu postaci. Ma swoje dylematy, swoje problemy, ale są one często kompletnie nieprzekonujące... Brakuje jej wyraźnego kierunku przewodniego, w tym momencie bardziej ciągną ją wątki ojca, zdrapek Coulsona i podchodów Warda niż to, co sama mówi i robi. Jeżeli postać broni się jedynie wątkami, których część stanowi, nie jest zbyt dobrze. Nie pomaga również to, że Chloe Bennet specjalnie zdolną aktorką nie jest, chociaż się stara i widać różnicę względem pierwszego sezonu. Tak samo, o ile nie gorzej wypada May, którą chwilami można by zastąpić zupełnie inną postacią czy inną dekoracją bez wyraźnych konsekwencji dla fabuły.

Ptaszki ćwierkają, że kosmiczne zdrapki mogą połączyć
Strażników Galaktyki z resztą uniwersum prędzej niż później.

Jeśli chodzi o drugi plan - zbyt tłoczno. Część ekipy Lucy Lawless zniknęła równie szybko jak się pojawiła, jednak miejsca nie przybyło. Trip, Mack, Hunter ciągle przewijają się mniej lub bardziej w tle, teraz do zespołu powróciła Simmons, a towarzyszy jej nowy nabytek w postaci Bibbi "Mockingbird" Morse. W samej Hydrze lepsze wrażenie robi Bakshi, niż jak dotąd rozczarowujący Whitehall, który pojawia się regularnie, ale trudno powiedzieć by z tych występów coś wynikało. Dalsze próby podzielenia tych czterdziestu paru minut między wszystkich nie mogą skończyć się dobrze, o ile w ogóle jakieś próby się pojawią. Do tego niektóre wątki sprawiają wrażenie zakończonych za wcześnie. Absorbing Man, pomijając już ocenę samego pomysłu, dostał trochę czasu, ale szybko się zmył, infiltracja Hydry poza sprawą z Donnie'em również mogła przynieść kilka ciekawych sytuacji, a tak niesmak zostawia dosyć banalne i przedwczesne zamknięcie tematu poszukiwania kreta. Był tu materiał na jakiś dreszczyk, atmosferę niepewności, przesłuchania, wyszło jak wyszło.

Poza tym... Jak w tytule. Agenci wciąż zaskakują i mimo paru potknięć i niedociągnięć (bo to wciąż nie jest serial w żadnym stopniu wybitny) stali się produkcją przede wszystkim angażującą. Nie muszę się do niczego zmuszać - oglądam dla przyjemności i pewnych raczkujących sygnałów niebanalnego podejścia, nie z parcia na wyłapywanie smaczków czy bycie na bieżąco z uniwersum Marvela, na czym specjalnie mi zresztą nie zależy. Serial może istnieć zupełnie obok filmów i wychodzi mu to na zdrowie, o wiele lepiej niż wymuszone i zwyczajnie słabe nawiązania do MCU.

Jest tu podejście, którego brakuje mi trochę w Person of Interest, które potrafi rozbić szczękę sprawnym spleceniem wielu wątków w najmniej oczekiwanym momencie i odcinkami-bombami, a jednocześnie może potem rozczarować serią średniaków pełnych niezrozumiałego i niepotrzebnego kręcenia się w miejscu, a nawet cofania się w rozwoju. Tarcza jak do tej pory ani razu nie rzuciła na kolana, nie było odcinka, który by pozamiatał. Ale nie było też odcinka wybitnie słabego, który miałbym ochotę wyciąć z pamięci. Nowy sezon jest solidny i z tygodnia na tydzień potrafi zwyczajnie zainteresować. Z odcinka na odcinek widać rozwój, zarówno postaci i historii, jak i poziomu, scenarzyści wyciągają naukę z przeszłości równie sprawnie jak bohaterowie. Biorąc pod uwagę formę ostatnich kilku tygodni, nie wiem czy na końcówkę sezonu nie będę czekał bardziej, niż na kolejne filmy z MCU, które zaczyna już przytłaczać i stawiać się coraz bardziej miałkie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz