Archiwum bloga

piątek, 7 listopada 2014

Tygrysy i lasery, czyli Furia

O Furii usłyszałem pierwszy raz oglądając zwiastun wyświetlony bodajże przed drugą częścią Sin City i na tym moje zainteresowanie filmem się skończyło. Ot, kolejna odsłona drugowojennego heroizmu po amerykańsku, przez Amerykanów i dla Amerykanów przede wszystkim nakręcona. Znów załoga składająca się z indywiduów, które na ekranach widziało się nie raz, nie dwa, a nawet nie sto. Znów straceńcza misja, znów dzielni chłopcy kontra reszta świata, znów Brad Pitt, znów jakiś świeżak przechodzący szkołę życia. Przyszły jednak tanie poniedziałkowe bilety, a z braku laku tankiści wuja Sama zostali jedyną rozsądną opcją. I faktycznie - Furia jest dokładnie takim filmem, jaki można wyobrazić sobie po obejrzeniu trailera. Filmem, który nie wnosi do tematu absolutnie nic. I wiecie co? I nie miałbym nic przeciwko, gdyby tak wyglądał każdy film, który nie ma nic do powiedzenia. Bo Furia na szczęście nic powiedzieć nie próbuje i robi to, co czołgi robią najlepiej - solidną rozpierduchę.

Furia i spółka.

Film, choć wydaje się jednak odrobinę za długi, przez prawie cały czas sprawia po prostu frajdę. Nie odkrywa wojny na nowo, nie pyta o miejsce człowieka we wszechświecie. Nie ma tu amerykańskich flag, mesjańskiej misji chłopców zza wielkiej wody, walki o losy świata. Jest prosta, konkretna i zamknięta w jasno określonych ryzach historia grupy wojaków przemierzających czołgiem Niemcy. Twórcy filmu sięgają po sprawdzone schematy, odkurzają dobrze znane postaci, wiążą je ze sobą standardową siecią relacji i zależności, rzucają na ubite przez całą historię kina pole bitwy. I robią też coś, co w przypadku takiej konfiguracji stanowi dla filmu być albo nie być - robią to dobrze.

Na tyle dobrze, że przez bite dwie godziny film ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem. Furia autentycznie trzyma w napięciu, potrafi sprawić, że po raz kolejny przywiązujemy się do tak już dobrze znanych postaci w nowych iteracjach, po raz kolejny emocjonujemy się wydarzeniami, które mogą mieć tylko jedno zakończenie. Film jest mocny, brutalny, wyrazisty. Co i rusz pojawiają się tu gotowe szablony, ale oblepione brudem, krwią i zagłuszone kolejną kanonadą ze wszystkiego, do czego można wsadzić pocisk lub nabój.

Bardzo dobrze zrealizowana jest strona audiowizualna. Ujęcia są zróżnicowane i przykuwają wzrok, wszystko jest brudne, szare, a zarazem wygląda na swój sposób wiarygodne. Świat przedstawiony jest silnie naturalistyczny, choć często nieco niespójny, bo stylistyka podporządkowana jest scenariuszowi. Gdy mamy zobaczyć brudną, brutalną i łamiącą ludzi wojnę, czołgi jeżdżą po sprasowanych ludzkich ciałach zatopionych w błocie, wśród morza krwi pozostawionej przez poległego towarzysza leży fragment ludzkiej twarzy, ciężarówki zwożą zwłoki a przydrożne drzewa przyozdobione są wisielcami.

Innym razem brutalność i zniszczenia porzucają wszelkie prawa logiki na rzecz potrzeb scenariusza i budowania emocji. Bombardowanie miasta kończy się więc zniszczeniem jedynego budynku, który ma dla postaci znaczenie emocjonalne, z obowiązkowym wyeksponowaniem wśród kompletnej ruiny nieskazitelnie czystych ciał czy instrumentu, na którym bohater grał kilka minut wcześniej. Granaty, które dopiero rozrywały zbiorowo doborowe grupy niemieckich żołdaków, w pewnych sytuacjach wybuchają czysto symbolicznie, a skutki eksplozji istnieją jedynie gdzieś w głowach scenarzystów. Na szczęście sytuacje takie pojawiają się sporadycznie i chociaż broń często działa raczej zgodnie z wolą scenarzysty niż jej konstruktora, w ostatecznym rozrachunku tego typu uproszczenia nie wpływają w większy sposób na fabułę, służąc jedynie silniejszemu wyeksponowaniu dramatyzmu sytuacji - z różnym skutkiem.

Zresztą o realizmie trudno tu mówić. O militariach pojęcie mam dosyć powierzchowne, jednak jestem przekonany, że wymiany ognia między czołgami, karabinami maszynowymi a działami przeciwpancernymi w nieco mniejszym stopniu przypominały Gwiezdne wojny. Kolejne potyczki często odbywają się przy akompaniamencie wystrzałów do złudzenia przypominających strzały z blasterów i myśliwców kosmicznych. Wizualnie prezentuje się to co całkiem ładnie, choć oczywiście trzeba zaakceptować pewną konwencję, w której pociski odbijają się od ostrzeliwanego Tygrysa jak naboje od zbroi Iron Mana. Natomiast dźwiękowo - rewelacja. Od tej strony film stoi na naprawdę wysokim poziomie, niezależnie od tego czy chodzi o muzykę czy odgłosy wystrzałów i eksplozji. Zdarzają się co prawda momenty, w których co nieco się zapędzono, jak strasznie przedramatyzowana muzyka akompaniująca wejściu Tygrysa na scenę, jednak przez większą część filmu soundtrack naprawdę dobrze buduje i utrzymuje napięcie.

Starcia z udziałem czołgów są naprawdę mięsiste.

Walka z Tygrysem stanowi zresztą jedną z najbardziej dynamicznych sekwencji akcji w filmie, choć tych rzecz jasna nie brakuje. Czołgiści wciąż muszą uważać na działa przeciwpancerne, z którymi na początku filmu wchodzą zresztą w całkiem sprawnie zaaranżowaną potyczkę. Furia ma i wolniejsze, bardziej wyciszone momenty, a konfrontacje bohaterów potrafią być równie emocjonujące co same starcia pojazdów gąsienicowych. Walki stanowią jednak clue programu, choć niestety film na tej atrakcji trochę się przejeżdża.

Bardzo mieszane odczucia wywołuje bowiem finałowa potyczka. W końcowej sekwencji coraz częściej i mocniej zaczynają wychodzić na wierzch różne bolączki, które wcześniej jedynie przemykały gdzieś po ekranie. Widać więc przede wszystkim coraz silniejszy dysonans między scenami stanowiącymi część naturalnego, płynnego ciągu wydarzeń, a scenami, które zostają upchnięte w scenariuszu jakby na siłę i bez zastanowienia, które mają pełnić ściśle określoną funkcję w filmie, choć czasem gryzie się to z logicznym rozwojem fabuły.

Jednym z problemów jest bardzo niejasny upływ czasu. Czasem zdarzenia następują po sobie błyskawicznie, innym razem można odnieść wrażenie, że czas niemal dosłownie stoi w miejscu - i co gorsza płynie on zupełnie inaczej wewnątrz czołgu, a zupełnie inaczej wokół niego. Pełniący wartę na pobliskim wzgórzu bohater zauważa nadciągające oddziały wroga, natychmiast przybiegając do towarzyszy, by poinformować ich o zagrożeniu. Nagle jednak napięcie związane z uciekającym czasem gdzieś pryska, a my obserwujemy kolejne dłużące się sekwencje, które zaczynają być tym bardziej irytujące, że z góry znamy ich finalny przebieg.

Mamy więc obowiązkową scenę, w której załoga chce się ratować ucieczką, podczas gdy niewzruszony kapitan gotów jest oddać życie za swój okręt i pójść z nim na dno. Jak ta ucieczka się kończy, domyślić się nietrudno i wkrótce bohaterowie jak jeden mąż zaczynają przygotowywać się do odparcia ataku. Niestety, na tym nie koniec - jesteśmy bowiem uraczeni kolejną sekwencją rozmów załogi, w której owszem, pojawia się kilka niezłych dialogów, ale która wydaje się zupełnie nie współgrać z poczuciem zagrożenia i upływającym czasem. Gdy Niemcy natykają się na wrogów, mamy wrażenie, że minął już szmat czasu ekranowego, a nad samym czołgiem nagle zapada czarna noc.

Niestety dalej nie jest lepiej. Choć starcie zaczyna się energicznie i angażuje, z czasem zaczyna się wojna na podchody. Co i rusz pojawiają się niczym nieuzasadnione przestoje na rozważania bohaterów, którzy jak gdyby nigdy nic siedzą w swoim pancernym domku. Widzimy, że maszyna jest pod ciągłych ostrzałem, jednak w środku obserwujemy zupełnie inny świat, jakby kompletnie odcięty od tego, co dzieje się wokół. Sytuacja zaczyna być coraz bardziej chaotyczna, niestety od strony rozwoju historii, nie samego zamieszania na polu bitwy. Niemcy pojawiają się i rozpływają jak na zawołanie, ściągają pokaźny arsenał, by po każdej skutecznej akcji i celnym trafieniu dać bohaterom kolejne kilka minut na dalsze dywagacje natury wszelakiej.

Grady potrafi być wrzodem na tyłku.

Sekwencja zaczyna się dłużyć i ma się wrażenie, że poszczególne ujęcia (zwłaszcza strony atakującej przebiegającej co i rusz z jednej strony czołgu i przez pobliski rów) się najzwyczajniej w świecie powtarzają. Apogeum stanowi jedna z ostatnich scen, w której scenariusz i nakręcanie dramy bierze górę nad jakąkolwiek logiką, a bohater umierający i bohater chcący swoje życie uratować w niemal nieskończoność przeciągają rozmowę, choć śmierć leży niemal dosłownie między nimi... Cudownym trafem nic nie dzieje się jednak wtedy, kiedy powinno, a dopiero w momencie, gdy pozwala na to scenariusz. I choć całość dalej jest na swój sposób emocjonująca, to gdy naturalny bieg wydarzeń w tak brutalny sposób ustępuje miejsca konwencji, napięcie znika a sam dramatyzm i rozwój wydarzeń stają się jakby mniej warte uwagi.

Głównym punktem programu, poza czołgami rzecz jasna, są jednak bohaterowie i trzeba się przy nich na chwilę zatrzymać, bo to właśnie tych pięciu panów przyciąga do ekranu najmocniej. Choć scenarzyści nie szukają tu powiewu świeżości, bohaterowie są zdecydowanie mocną stroną filmu. Mamy więc Normana, który stanowi główny pomost pomiędzy widzem a obrazem. Norman jest kompletnym żółtodziobem, na którego reszta żołdaków patrzy ze śmiechem, a wręcz z pogardą - zagubiony w zupełnie nowym dla siebie świecie, próbujący żyć w piekle zgodnie z ziemską moralnością i brutalnie zderzający się z kontrastem między jednym a drugim. To on przechodzi w filmie ewolucję, pozorną nieco drogę od chłopczyka do dorosłego mężczyzny, on przeżywa pierwszą, nieoczekiwaną miłość, on wreszcie jest targany emocjami, strachem, frustracją.

I w tej roli sprawdza się świetnie. Logan Lerman jest tu bardzo wiarygodny i szybko zaczynamy się z nim w jakimś sensie identyfikować i mu kibicować - nie tylko w przeżyciu, ale przede wszystkim w starciu z wojennym piekiełkiem i pisaną krwią moralnością "ty albo ja". Współczujemy mu, gdy traci radość i miłość, którą chwilę wcześniej znalazł wśród tego morza śmierci, rozumiemy go, gdy bierze w nim górę strach lub wreszcie furia. A jednocześnie widzimy, jak odnosi małe zwycięstwa, gdy ostatecznie to nie on zmienia się w "Maszynę" do zabijania, ale jego towarzysze przypominają sobie, że są nie tylko tymi maszynami - Norman przypomina im, że poza wojną też jest życie, że czasem trzeba przystanąć i się opamiętać - a jednocześnie to wszystko dzieje się w sposób dość bezpretensjonalny i gdzieś w tle.

Grady to nieco zwariowany mechanik, ale też agresywny, także względem załogantów, jest to jednak postać zagrana i napisana naprawdę przyzwoicie. Ma swoje momenty, w których wypada tak, jak wypadać powinien - kiedy ma śmieszyć, śmieszy, kiedy ma straszyć, straszy. I wciąż jest po prostu facetem, który się pogubił i szuka swojej drogi w całym tym szaleństwie. Bible (w tej roli zaskakująco dobry LaBeouf) gra cynika, ale, podobnie jak Grady, szuka jedynie sposobu by radzić sobie z codziennością wojny. Ma kilka mocnych kwestii i jest punktem wyjścia (i rozładowywania) wielu sytuacji, do których dochodzi wewnątrz Furii. Z jednej strony mamy więc wystawianie na próbę religijności Normana i roztrząsanie sprzedajności niemieckich panienek, z drugiej - bardzo emocjonalne inwokacje ustępów Biblii i wiarę w wyższą siłę sprawczą. Gordo, czyli wąsaty Meksykanin to postać, która wypada niestety najsłabiej - poświęcono mu niewiele czasu, ledwie zarysowano jego charakter. Zabrakło tu zapadających w pamięć sytuacji z jego udziałem, które w jakiś sposób bardziej by go definiowały.

Titanic down.

Mamy wreszcie Colliera, a więc Brada Pitta w klasycznej roli twardego, bezpośredniego i surowego dowódcy, który jednocześnie jest dobrym ojcem, opiekującym się swoimi ludźmi. Który z jednej strony potrafi wcisnąć ci w łapę pistolet i zmusić do strzelenia człowiekowi w plecy, z drugiej - obronić twoją wrażliwość i niewinność przed łapskami pijanych współtowarzyszy, który też się boi, łamie i stara być dobrym człowiekiem. A jednocześnie jest tym kapitanem, co to razem ze statkiem na dno, a przy okazji... najbardziej filmową postacią filmu. Niestety.

O ile Furia generalnie unika komunałów, o ile gdyby nie kilka dialogów załoga czołgu mogłaby być grupą niemal uniwersalną, o tyle Brad Pitt w roli Wardaddy'ego cały czas przypomina nam, że wciąż oglądamy po prostu amerykańskiego produkcyjniaka. Pitt wali oczywistościami, prostą filozofią. Co i rusz rzuca one-linerami, a przy tym jest najtwardszym twardzielem na froncie i żaden snajper nie będzie mówił mu kiedy ma zginąć, zwłaszcza jeśli do wygłoszenia jest jeszcze kilka linijek scenariusza. Pitt nie gra źle, jednak w pewien sposób odstaje od reszty postaci, które wypadają bardziej wiarygodnie i po prostu ludzko. Rzecz jasna scenariusz dosyć wyraźnie sugeruje, że Collier to taki sam koleś jak każdy, też musi się wypłakać i posmucić, a twardziela udaje, bo taka jest potrzeba - ale w praktyce i tak tym twardzielem po prostu jest.

Ostatecznie jednak wszyscy ci panowie stanowią niezwykle żywą załogę. Między nimi czuć autentyczne emocje, spięcia, które dźwigają ciężar całego filmu. I to oni są jego fundamentem, bo jak wspomniałem na początku, siłą Furii jest to, że skupia się na konkretnej, kameralnej wbrew pozorom historii. Postaci na ekranie przewija się co nie miara, jednak bohaterów mamy tylko kilku i w zasadzie im i tylko im poświęcony został cały seans. Nie mamy fabularnych skoków w bok, łapania się wielu wątków, film nie zajmuje się tak naprawdę sytuacją na froncie, historią wojny i całą jej otoczką. Cały czas towarzyszymy załodze czołgu, wszystkie wydarzenia obserwujemy ich oczami, to z nimi uczestniczymy w historii, z nimi się zżywamy, wiążemy emocjonalnie.

I tu film radzi sobie najlepiej - oglądamy konkretne losy konkretnej grupy ludzi. I poza paroma kwestiami wręcz kosmetycznymi, film ten mógłby się dziać równie dobrze w każdym innym okresie wojny, a jego załogę mogłaby stanowić każda inna grupa narodowościowa. Furia to film o grupie facetów rzuconych w odmęty wojny, którzy mogą liczyć tylko na siebie i którzy walczą przede wszystkim o siebie i dla siebie - nie za Amerykę, wolność czy sprawiedliwość. Na tym polu Furia odcina się od klasycznego kina pomnikowego - nie opowiada o wojnach, o bitwach, a o losach i relacjach pewnej grupy ludzi gdzieś tam wśród zgliszcz wojennej Europy. I pomimo pewnych uproszczeń i nieuniknionej garści truizmów, robi to bez zadęcia, bez poczucia misji, presji - kiedy trzeba sięga po emocje, kiedy trzeba po prostu bawi i zapewnia solidne męskie kino.

Furia to naprawdę przyjemny w odbiorze średniak. Nie pokazuje niczego nowego, ale też i nie próbuje - ze wszystkimi tego konsekwencjami. Strona wizualna czy dźwiękowa, niektóre sceny akcji, kilka ról, dialogów czy chemia między postaciami faktycznie robią wrażenie, to jednak wciąż po prostu amerykański film wojenny sięgający bez wstydu (bo robi to w sumie nie najgorzej) po wszystkie możliwe klisze; potrafiący przeplatać świetne i naturalne sceny niepotrzebnym często budowaniem dramy i emocji w sposób subtelny jak bombardowanie; potrafiący wybić z rytmu przestojami, nienaturalnym biegiem wydarzeń; rażący pewnymi uproszczeniami i przedkładający zachcianki scenarzystów nad zdrowy rozsądek. Nie wychodzący poza bezpieczne i sprawdzone ramy. Ale ogląda się go po prostu dobrze. Nie żałuję tych dwóch godzin i chętnie wrócę za jakiś czas do Furii. To po prostu solidny film, który jest troszkę lepszy i sprytniejszy od innych podobnych produkcji.

6,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz