Archiwum bloga

poniedziałek, 2 marca 2015

Zbiorowy pogrzeb potencjału, czyli trylogia X-Men

Coś mnie tknęło i postanowiłem w zeszłym miesiącu zabrać się za filmowy cykl o przygodach X-Menów. Bez żadnych oczekiwań, ot zobaczyć co to jest i z czym to się je. Tak, żeby po usłyszeniu tytułu kojarzyć go z czymś więcej niż z Wolverinem i Patrcickiem Stewartem jeżdżącym na wózku po pomoście w kulistym pomieszczeniu. Mam więc za sobą pierwsze trzy filmy z serii, coś w rodzaju trylogii, chociaż byłbym ostrożny z tym określeniem. Zacznijmy jednak od początku.

Wszyscy aktorzy serii na jednym zdjęciu. Tak było.

X-Men

Pierwszy film z serii to przede wszystkim zmarnowane szanse i gubiony niezgrabnie potencjał. Od początku miałem wrażenie, że twórcy filmu chcieli zrobić z nim znacznie więcej. Pełno tu zalążków klimatu, ciekawych historii, które stale przygasały i rozbiegały się po kątach. Film jest pełen sygnałów sugerujących, że miał być produkcją wyraźnie lepszą i czasem miałem wrażenie, że ktoś włożył zbyt mało serca w rozwijanie swoich wizji i ostatecznie poszedł na skróty, uciął pomysł w zarodku i zadowolił się jakimś kalekim efektem końcowym. Dotyczy to szczególnie postaci Logana i Rogue, bo to w zasadzie jedyni bohaterowie, którzy - i pod względem kreacji fabularnej i samego odtworzenia ról - w ogóle się bronią. Pierwsze sekwencje filmu zdawały się uderzać w zupełnie inne tony niż to, co otrzymaliśmy ostatecznie i nie zapowiadały tak silnego rozczarowania. Dawały nadzieję, że pomimo wyraźnie rozrywkowego charakteru Singerowi i Hayterowi uda się tu wprowadzić do filmu nieco dojrzalszą nutę, która szła by w parze z postaciami z krwi i kości. Do tego jakieś namiastki kwestii politycznych czy społecznych, które, choć nie wybiegały poza bezpieczne ramy, dawały szansę na w miarę satysfakcjonujące podłoże fabularne dla dalszych wydarzeń.

Niestety większość szans przekreślił moment, gdy w filmie zaczęli się pojawiać kolejni mutanci a nas zaczęto wprowadzać w szerszy kontekst świata. Film dosyć gwałtownie skręcił w dosyć rozczarowującym kierunku. Początkowe zaciekawienie światem i oczekiwanie na poznanie panującego w nim porządku szybko ustąpiły miejsca zażenowaniu papierowymi postaciami, pretensjonalnymi dialogami i przede wszystkim dosyć tandetnym wykorzystaniem samych mutantów i ich mocy. Praktycznie żadna z postaci pojawiających się w dalszej części filmu nie zabłysnęła, nie zaciekawiła swoją historią, motywami, nawet zdolnościami. Nie chodzi nawet o stricte komiksową konwencję, większość przewijających się w filmie mutantów to postaci bez charakteru, przypominające raczej zabawki, które w odpowiednim momencie aktywowały swoje moce, niż prawdziwych ludzi. Z tymi zdolnościami sprawa też jest dyskusyjna, bo miałem niestety wrażenie, że pojawiają się wyłącznie wtedy, gdy scenarzyści przypominali sobie, że czas na efektowną scenę - przez resztę czasu jakby gdzieś im się zawieruszyły.

Obie strony niezbyt ciekawego konfliktu borykały się z tymi samymi problemami. Storm, Cyklop, Sabretooth - bez różnicy, choć ci źli wypadli jeszcze bardziej kiczowato niż ekipa Xaviera. Większość postaci jedynie przewijała się po ekranie, używając okazjonalnie swoich atutów mutacyjnego pochodzenia i rzucając niezbyt wyszukane komentarze. Całe towarzystwo niemal cały czas ciągnął Logan, w którego postaci, jak się zdaje, scenarzyści skoncentrowali i wyczerpali cały swój zapał i kreatywność. Cała reszta to efekciarskie tło, o którym zapomina się wraz z przejściem do kolejnej sceny.

Wiesz, co dzieje się gdy żabę trafia błyskawica?

Gwoździem do trumny jest to, że sytuacji nie tylko nie ratują, ale wręcz ciągną w dół jeszcze mocniej dwie kluczowe postacie konfliktu. Charles Xavier jest w tym filmie wydmuszką. Serwowana jego ustami ekspozycja jest niesamowicie pretensjonalna (co zresztą w jakimś sensie współgra z poziomem samej historii), a większość mądrości, którymi raczy widzów i bohaterów profesor ociera się o kompletny banał. Jest kreowany na doświadczonego mędrca, który kryje wiele tajemnic, jednocześnie będąc postacią pozbawioną charyzmy, i odgrywaną zupełnie bez emocji. Nie wiem jak wyglądał komiksowy pierwowzór, jednak filmowy założyciel szkoły dla młodych mutantów jest w tym filmie pozbawionym realnej osobowości automatem do wygłaszania niezbyt wysokich lotów dialogów. To nie działa.

Nie lepiej prezentuje się również jego nemezis, Magneto. Choć zagrany jest siłą rzeczy lepiej, bo Ian McKellen do złych aktorów z pewnością nie należy, jego bohater to jeszcze jedna kukiełka w i tak już pokaźnej kolekcji. Jego motywacja i działania są przewidywalne i pozbawione oryginalności. Podobnie jak w przypadku Xaviera, charyzma i wyrazistość ustępują wypowiadanym grobowym głosem banałom. Żaden z liderów nie potrafi przyciągnąć uwagi ani wzbudzić emocji, podobnie jak zastępy ich pomagierów.

Kolejnym starciom brakuje pomysłu, który zgrabnie szedłby w parze z historią, dostajemy albo efekciarskie pokazówki, albo męczące, pozbawione życia dialogi. Choć film z pewnością zapewnia nieco rozrywki, trudno się w niego w jakikolwiek sposób zaangażować, trudno zainteresować się losami któregokolwiek z bohaterów poza Wolverinem i Rogue, którym zdołano jeszcze poświęcić w scenariuszu nieco uwagi. Po potencjale kryjącym się w tych postaciach pozostaje jedynie smutek, bo za każdym razem gdy już-już zaczyna się liczyć na coś nieco bardziej wyrazistego, twórcy jakby w obawie przed tym, co mogłoby im z tego wyjść, zasypują widzów bezpieczną, choć niezbyt przekonującą dozą taniej epickości, zarówno w scenach rozmów jak i akcji.

Pada najbardziej żenujący suchar w historii ludzkości. Ta scena powinna
zostać spalona razem ze wszystkimi kopiami Holiday Special.

Im dalej w las tym gorzej, finałowe starcie przepełnione jest kliszami, sucharami i kompletnie wyprute z emocji. Oglądając napisy końcowe nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oglądałem film, który miał być oparty o pewien pomysł, którego scenarzyści nie byli pewni, więc za każdym razem gdy pojawiało się ryzyko, odkręcali zawór bezpieczeństwa i zalewali film wszelkimi dostępnymi schematami. A jednak jest tu coś, być może właśnie te zalążki charakteru i potencjału, które sprawiają, że nie myślę o pierwszych X-Menach jak o filmie złym. Widzę dosyć kiepski jeszcze warsztat i zmarnowane szanse, a jednocześnie wyrazistą i dźwigającą cały niemal ciężar filmu postać Logana, któremu niemrawo jeszcze asystuje Rogue. Film miał swoje momenty, jednak czegoś mu ewidentnie zabrakło i to na tak wielu polach, że trudno zaliczyć go do produkcji udanych.

5/10

X-Men 2

Tym większą zatem niespodzianką był drugi film. Skok jakościowy jest wręcz niewiarygodny i nie ma w tym krztyny przesady. Druga część serii jest lepsza od poprzednika pod praktycznie każdym względem. Dwójka to nie tylko lepsi X-Meni, to nie tylko dobry obraz komiksowy, to po prostu kawał solidnego kina. X2 pokazuje, jak mogłaby wyglądać część pierwsza, gdyby jej autorzy nie bali się swoich pomysłów i odrzucili zachowawczość. To film o wiele mniej wyrobniczy, a znacznie bardziej artystyczny - w granicach konwencji. Jest tu przede wszystkim autentyczny pomysł. Zarówno scenariusz, jak i sama strona techniczna są przemyślane i świetnie ze sobą współgrają. Bardzo szanuję filmy, które mają swoją wizję i, nawet jeśli z różnym skutkiem, wytrwale ją realizują. Druga część przygód Wolverina i spółki to właśnie takie kino, w którym widać nie tylko, że reżyser, scenarzyści i aktorzy wspólnie realizują starannie przemyślany plan - ale i to, że realizują go z sercem i wychodzi im to jak najlepiej.

Za drugim razem ktoś wpadł na niezwykle przewrotny pomysł,
by napisać prawdziwe dialogi dla więcej niż jednej postaci.

Tym, co natychmiast rzuca się w oczy jest zdecydowanie bardziej spójny klimat. Nieco bardziej wyciszona, poważniejsza atmosfera utrzymuje się do samego końca. Pomaga w tym sprawne żonglowanie tempem, odpowiednie wyważenie scen akcji i dialogów, coś, czego wyraźnie zabrakło w poprzednim filmie. Historia jest ciekawsza, bo zamiast topornej ekspozycji niezbyt ciekawego sporu, kawałek po kawałku odkrywamy kolejne części układanki, a fabuła dynamicznie reaguje na odkrycia bohaterów. Jest tu więc logiczny ciąg przyczynowo skutkowy, wydarzenia warunkują działania bohaterów i analogicznie czujemy, że ci poprzez swoje decyzje kształtują historię. Już tylko to sprawia, że film ogląda się nieporównywalnie przyjemniej od poprzednika. X2 błyszczy tam, gdzie X1 kulało. Potrafi trzymać w napięciu, potrafi bawić, potrafi zaangażować. Scenarzyści bawią się formą, historią i postaciami, pozwalają im żyć własnym życiem. Pod tym względem oba filmy dzieli przepaść.

To oczywiście solidne podstawy, ale reszta też nie zawodzi. Mamy więc o wiele lepiej napisane postaci, które w końcu stają się pełnowymiarowe, które mają swoje motywy, cele, poglądy. To jednocześnie kreuje dynamikę między bohaterami, która sprawia, że całość staje się znacznie żywsza. Obserwujemy zatem z zaciekawieniem poszukiwania odpowiedzi przez Logana, jego tarcia z Cyklopem i zbliżanie się do Jean. Śledzimy poczynania Xaviera i Magneto, którzy nabrali kolorów, których tajemnicza przeszłość przestała istnieć jedynie na papierze, a stała się czymś, co autentycznie czuć gdzieś w tle, co sprawia, że ich konfrontacje są znacznie bardziej angażujące. Poznajemy świetnie napisanego i zagranego Kurta Wagnera, który w rozmowach potrafił wykrzesać życie nawet z tak papierowej postaci jak Storm. Podglądamy dylematy młodych mutantów, poprzez które w znacznie mniej pretensjonalny sposób niż poprzednio pokazano nam różne odcienie tego świata - bardziej sugestywny obraz wykluczenia mutantów i strachu przed nimi w spotkaniu z rodzicami Bobby'ego, przekonującą bezsilność Rogue, dla której mutacja jest realną udręką, problem ambicji w wykonaniu Pyro... To wszystko jest bardziej naturalne, a jednocześnie nienachalne, żaden z wątków nie krzyczy "Hej, tu jestem" - każdy jest stosunkowo sprawnie wkomponowany w całość.

I, o zgrozo, dać niektórym osobowość!

Do tego równie solidną reprezentację ma druga strona. Stryker jest nieporównywalnie ciekawszym przeciwnikiem niż Magneto, a brak mocy wychodzi mu jedynie na korzyść. Siłą rzeczy musiano tu położyć nacisk na charyzmę, co procentuje. Stryker nie jest postacią w żadnym wypadku rzucającą na kolana, ale jego zwykłość pozwoliła na wprowadzenie spójniejszej i przekonującej motywacji - a i sam plan, chociaż w założeniach opiera się o ten sam schemat, co w pierwszym (i w sumie w trzecim) filmie, wypada zupełnie inaczej. Świetną postacią jest natomiast jego syn, a sceny z udziałem jego i Xaviera robią wrażenie. Są efektowne, a jednocześnie sugestywne. Oparte na dialogach i klimacie, nie kolejnej pokazówce. Nawet same lokacje przemawiają na korzyść dwójki - mroźne lasy i ponure, opuszczone tamy są o wiele ciekawszym miejscem niż oklepane zabytki z widokówek - nie wspominając już o tym, że bez porównania mniej pretensjonalnym niż Statua Wolności. A jednocześnie nie mniej efektownym, bo pozwalającym zastosować ciekawsze rozwiązania fabularne.

Na przeniesieniu ciężaru na Strykera korzysta też sam Magneto, który dzięki większej asymetrii scenariusza stał bardziej niejednoznaczną postacią. Współpraca z zespołem Xaviera, nawet celem osiągnięcia własnych korzyści, zaowocowała znacznie korzystniejszym zaprezentowaniem postaci, która nie musiała już przez cały film być zapamiętałym katem swej ideologii, a mogła pobyć dla odmiany po prostu ludzka i sensownie umotywowana. Również przetrzebienie zespołu pomagierów i poświęcenie większej ilości czasu ekranowego Mystique wyszło bad guyom na plus.

Magneto? A na co to, a komu to potrzebne?

Jeśli chodzi zaś o samo mięsko, a więc czysto rozrywkową stronę filmu, silnym atutem jest to, że moce bohaterów wykorzystano w sposób inteligentny. Postaci posiadają pewną wspólną pulę umiejętności i stale się uzupełniają, sprawiając, że akcja jest wartka, efektowna a jednocześnie uwarunkowana wydarzeniami i odpowiednio dawkowana. Moce używane są wtedy, gdy faktycznie mają jakieś zastosowanie, serwowane z pomysłem, nawet jeśli nieco efekciarsko. Czasem robi się przez to nieco przewidywalnie, ale nie razi to aż tak bardzo, bo mutantów wykorzystano po prostu pomysłowo - a to ucieczka Magneto, a to lądowanie odrzutowca, a to teleportacja Wagnera... Wszystko jest bardziej przemyślane, a wiadomo, że przemyślaną młóckę ogląda się przyjemniej, od chaotycznych fajerwerków. No i same sceny walki są bardziej czytelne i mają lepszą choreografię, pracę kamery - w jedynce zdarzały się momenty, gdy nie było wiadomo, co właściwie się dzieje na ekranie.

Wydźwięk opinii jest diametralnie różny, ale i sam film moim zdaniem to zupełnie inna liga. Tam, gdzie w jedynce były ledwie zalążki potencjału, tu jest konsekwentnie realizowana wizja. Tam, gdzie była zachowawczość, jest zabawa formą i poluzowanie filmowi smyczy. Film jest znacznie dłuższy, jednak czas został wykorzystany i rozłożony w sposób przemyślany, a całość jest po prostu lepsza - postacie stały się żywe i wiarygodne, historia angażująca, tło klimatyczne... X-Men było przeciętnym filmem komiksowym, X2 jest solidnym kinem rozrywkowym oferującym bohaterów z krwi i kości, trzymającym w napięciu i pozwalającym sobie na nico ambitniejsze momenty.

8/10

X-Men: Ostatni bastion

A potem zmienił się reżyser, zmienili się scenarzyści i powstał film, który nie broni się nawet w zestawieniu z starszą o sześć lat jedynką. Ostatni bastion to film po prostu zły. Zaprzepaszczono dosłownie wszystko, co udało się wypracować w dwójce. Wrócono do poziomu jedynki, odarto ją z tych strzępów potencjału i pomysłu, po czym zawalono cały film tonami nieprzemyślanych, kompletnie nieistotnych wątków, postaci, efektów. O ile w X1 wydmuszkami były pojedyncze postacie, o tyle tu jest nią cały film. Fabuła, choć tak jak w dwójce opiera się na podobnym do pierwszego filmu schemacie, jest sklecona na kolanie, do tego przepleciona masą pozbawionych znaczenia elementów, które rozmywają film sprawiając, że jest po prostu piaskownicą z pretekstową historią, do której wrzucono wszystko, po czym polano to dawką efektów specjalnych, które niczemu nie służą. I podstawowe pytanie brzmi: po co?

Połowa postaci na tej grafice ma łączny czas ekranowy
oscylujący w granicach pięciu minut. Seems legit.

W tym filmie nie gra tak wiele rzeczy, że roztrząsanie każdej z nich osobno jest bezcelowe. X2 chwaliłem za wizję i spójną koncepcję całego obrazu. Twórcy Ostatniego bastionu stwierdzili chyba jednak, że nie chcą robić dobrego filmu, więc nie tylko nie skorzystali z dorobku Singera z dwójki, ale z premedytacją chyba wywrócili go do góry nogami. X3 to film na wskroś chaotyczny, pozbawiony kierunku, jakiegokolwiek planu. Dostajemy prawie dwugodzinny ciąg coraz to bardziej absurdalnych sekwencji, między którymi próżno szukać ciągu przyczynowo-skutkowego. Jesteśmy zalewani pisanymi na poczekaniu postaciami, które nie mają żadnego charakteru, czas ekranowy poświęcany jest bohaterom do tej pory drugoplanowym, a ci, którzy byli najważniejsi, zostali sprowadzeni do roli tła.

Cyklop jako postać tu nie istnieje i to nie tylko dlatego, że wyparował w przedbiegach, ale że i w tych przedbiegach nie zrobił dosłownie nic. Storm wypada jeszcze gorzej niż w jedynce, Rogue praktycznie tu nie ma, choć jest jednak jedyną chyba postacią, której wątek faktycznie zamknięto. Zniknął Kurt Wagner, najjaśniejszy punkt dwójki, a Jean Grey najważniejsza ponoć postać całego filmu została sprowadzona do roli pomnika stojącego na baczność i przewracającego oczami. Jeżeli postać wraca zza grobu, jeżeli niemal wszystko kręci się wokół jej osoby, jeżeli dokonuje się w niej głęboka - wierzę bo muszę - przemiana - jeżeli taka postać przez cały film dostaje może pół minuty dialogów, a jej rola sprowadza się do stania obok innych bohaterów i używania mocy poprzez... wywrócenie oczu... Coś poszło bardzo nie tak.

Do tego sporo miejsca zajmują postaci zupełnie niezajmujące. O ile można jeszcze zrozumieć nacisk położony na Icemana czy Kitty Pryde, która z bliżej nieokreślonego powodu stała się istotna w tej historii, o tyle reszta postaci to kompletna porażka scenarzystów. Masę czasu poświęcono nieistotnej i w gruncie rzeczy nieciekawej postaci Pyro. Nowa zgraja pomagierów Magneto to tło, które dla żartu najwyżej można nazwać postaciami, podobnie jak człowieka-anioła czy metalowego mięśniaka z grupy Wolverina. To worki mięsa z mocami, które często są użyteczne dosłownie przez jedną scenę w całym filmie. Apogeum stanowi Angel, który pojawia się w jakichś czterech scenach trwających w najlepszym razie koło trzech minut. Jestem w stanie zrozumieć, że pierwsza z nich służyła wyjaśnieniu widzom motywacji jego ojca do opracowania leku, jednak kolejne jego wystąpienia to próba ekspresowego pokazania... Właściwie czego? Widzimy, że stara się być - dla ojca - normalnym człowiekiem, widzimy, że w końcu mu się przeciwstawia i chce żyć jako mutant, widzimy, że jednak go kocha i ratuje mu życie. Wybornie, szkoda tylko, że to wszystko trwało w filmie dosłownie kilka chwil i nie miało dla nikogo najmniejszego znaczenia, bo związane z wątkiem postacie były tłem, w dodatku takim, które widzieliśmy dwa razy na krzyż. Zamiast jakichkolwiek emocji całość, mimo - a może z powodu - wyraźnie trzecioplanowego charakteru, budzi zwyczajny niesmak.

Dziwnie osobliwa trzódka biłgorajskiego filozofa - lista numer 3.

Po co jednak pastwić się nad postaciami, skoro sama fabuła jest prowadzona tak chaotycznie, nieciekawie i bez pomysłu, że po pewnym czasie przestało mnie obchodzić, co dzieje się na ekranie. Film to ciąg scen, które nie spełniają żadnej roli w zalewie dziesiątek wątków i postaci. Mamy motyw leku, który powraca raz na jakiś czas w scenach ulicznych demonstracji i wiadomości telewizyjnych - gratuluję scenarzystom sięgnięcia po naczelną poradę z podręcznika pod tytułem "Jak na opierdol wprowadzić umieścić w filmie miałki wątek społeczno-polityczny i się nie narobić". Mamy wątek potężnej Phoenix, która jako postać w ogóle nie istnieje - automat do odpalania supermocy. Mamy ciekawy nawet koncept dziecka, którego obecność odbiera zdolności mutantom, a które pojawia się dosłownie w dwóch scenach, których jedynym celem jest zaprezentowanie jego mocy - w pewnym momencie po prostu znika z filmu, nie ma przy tym żadnego znaczenia dla fabuły, nie dostajemy nawet słowa wyjaśnienia odnośnie jego losów. I tak wygląda cały film. Latanie na mostach, bitwa o Alcatraz (znów podpieranie się rozpoznawalnymi miejscami dla efektu), anioły - masa, masa zupełnie niepotrzebnych elementów, które nie stanowią razem spójnego pod względem wizji i historii filmu. Mnóstwo pozbawionego uzasadnienia efekciarstwa w wykonaniu postaci wyciętych z kartonu.

A co w zamian? Magneto i Xavier wrócili do początku i znowu są tak samo jednowymiarowymi postaciami jak w pierwszym filmie. O ile jednak McKellen pokazał w dwójce, że z Magneto przy odpowiednim scenariuszu da się coś wykrzesać, o tyle Xavier pozostaje wielkim rozczarowaniem. W całej trylogii zabrakło pomysłu na posłać, żadnemu ze scenarzystów nie udało się jej rozwinąć, nie pomaga też bardzo przeciętne aktorstwo. Nawet Wolverine nie ratuje sytuacji, choć Hugh Jackman i tak jest jednym z niewielu pozytywów tego filmu. Tak naprawdę zaskoczył jedynie Bestia, którego oglądało mi się bardzo przyjemnie, nie jest to jednak ani postać na miarę Nightcrawlera, ani czynnik, który w jakikolwiek sposób może uratować The Last Stand. Tak jak X-Men 2 to film bardzo udany nawet w zestawieniu z ambitniejszymi (jak na kino akcji) produkcjami, tak Ostatni bastion to czwarta liga i to nawet w turnieju filmów komiksowych. Szczerze mówiąc nie wiem czy lepiej nie bawiłem się przy Batmanie i Robinie...

4/10

Wyrok

Te trzy filmy są tak różne i tak nierówne, że zamknięcie ich razem w jednej trylogii byłoby ze wszech miar niesprawiedliwe i niczym, poza wspólnymi bohaterami, nieuzasadnione. Filmy Singera i Hayera mają w sobie pewien zamysł, choć w obu przypadkach efekt był zupełnie inny. Pod względem poziomu pierwszy film porównywać można jedynie z Ostatnim bastionem, jednak ten ostatni jest tak mocno wyprany z niemal wszystkiego, co nadawało wartość pozostałym, że nie można z czystym sumieniem stawiać ich obok siebie. Muszę przyznać, że było to nieco zaskakujące doświadczenie. Oczekiwań nie miałem, liczyłem na w miarę wyrównane poziomem kino rozrywkowe, dostałem trzy diametralnie różne filmy. Jeden dość przewidywalny i rozczarowujący, drugi - nadspodziewanie przemyślany i sprawnie zrealizowany, trzeci - niewiarygodnie wyrobniczy, pozbawiony duszy, wyrazu i wyczucia. I nawet ze względu na to warto je było obejrzeć, bo żadnego seansu nie żałuję. Odhaczyłem kolejne uniwersum, o którym mam teraz jako takie pojęcie, sprawdziłem kolejną dosyć znaną serię filmową, więc wiem już o co tyle krzyku. A przede wszystkim utwierdziłem się w przekonaniu, że warto dawać filmom szansę, bo wszędzie może trafić się jakiś rodzynek.

Może kupi pani odkurzacz?

No i zabawnie było popatrzeć, jak bardzo można wykorzystać lub zaprzepaścić potencjał serii osadzonej w tym samym uniwersum, z tymi samymi aktorami, a czasem nawet z tym samym zespołem. Jest w tej serii coś, co ewidentnie bawi i przyciąga, choć dawno nie widziałem już filmów, które tak bardzo potrafiły marnować posiadany - jak pokazała dwójka - potencjał. Tym większym zawodem są pozostałe dwa filmy, które są wynikiem braku woli, wizji i odwagi. X2 pokazało, że da się zrobić świetne kino komiksowe. Szkoda, że w ostatecznym rozrachunku stało się czymś w rodzaju wyroku dla pozostałych dwóch obrazów, bezlitośnie oskarżając je swoim poziomem o kompletne zaprzepaszczenie możliwości, jakie daje uniwersum. Przede mną jeszcze ponad drugie tyle filmów z serii. Jeżeli któryś zdołał wyciągnąć ją z tego niekończącego się pogrzebu potencjału, będę pełen podziwu. O ile pozostałe nie wepchną jej tam z powrotem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz