Archiwum bloga

piątek, 18 grudnia 2015

Przebudzenie Mocy, czyli stare nowego początki

Przebudzenie Mocy to film trudny do ocenienia. W czasie seansu i późniejszej analizy starałem się w jak największym stopniu odciąć od całego niepotrzebnego kontekstu niezwiązanego bezpośrednio z filmem - zmiany właściciela, kanonu, oczekiwań. Siódmy epizod okazuje się jednak filmem na tyle nierównym, pełnym rzeczy świetnych i niesamowicie rozczarowujących, że nie da się go podsumować samą oceną czy krótkim komentarzem. To ciąg elementów, których nie da się ocenić w sposób zbiorczy, a jednocześnie każdy z nich wpływa na całą resztę. The Force Awakens nie jest zawodem, ale też nie oczarowuje w sposób, jakiego można by oczekiwać po dosyć pozytywnych reakcjach. Daleko mu do najlepszych epizodów, ale trudno ocenić go w odniesieniu do prequeli, z którymi przegrywa lub wygrywa w zależności od rozpatrywanego aspektu. Film jest jednocześnie bezpieczny i pełen zaskakująco ryzykownych decyzji, wybija się na polach, na których kulały pozostałe części sagi, a nie daje rady w kategoriach, w których można by go uważać za pewniaka. Prawdopodobnie nie wzbudzi aż takich emocji jak prequele, które przygotowały wszystkich na możliwość drastycznych zmian w stylistyce, a jednocześnie będzie krążył w dosyć szerokim przedziale ocen, zależnym od wagi, jaką każdy przypisuje poszczególnym aspektom filmu. No to po kolei.

Pora na przygodę.

Przebudzenie Mocy zaczyna się zaskakująco dobrze. Chociaż poszczególne wydarzenia nie zawsze są w pełni wiarygodne i tu i ówdzie trzeba przymknąć oko na pewne uproszczenia fabularne, pierwsza godzina filmu sprawia wrażenie świetnie skrojonej przygody z odpowiednim tempem i narracją. Jakku oferuje bogaty, ale trochę powycierany świat pełen miejsc i postaci, z których każda zdaje się mieć za sobą bogatą historię. W podróży Finna, Rey i BB-8 czuć pewną magię, a przede wszystkich świetną dynamikę, zarówno w akcji, jak i w dialogach. Nowi aktorzy pojawiający się w początkowych sekwencjach filmu spisali się naprawdę dobrze. Dialogi są żywe, naturalne, choć czasem zbyt mocno i zbyt często skręcają w stronę komedii, jak gdyby ktoś chciał non stop serwować nam the best of Han & Leia. Poe Dameron jest ciekawą wariacją Hana Solo z elementami pilotów rebelii, Rey jest konkretna i zaradna, choć czasem aż za bardzo, a Finn wypada w tym wszystkim dosyć naturalnie i sympatycznie, choć ma problemy z motywacją.

Wydarzenia na Jakku to świetna rozrywka i nawet jeśli momentami ocierają się o absurd, tę część filmu się po prostu chłonie, bo daje masę frajdy. Równie dobrze wypada spotkanie ze starą gwardią w postaci Solo i Chewbacci. Sekwencja rozgrywająca się na ich statku skręca może zbyt mocno i radośnie w stronę Strażników Galaktyki, ale jest w tym wszystkim również coś z nieskrępowanej zabawy i przygody z Mrocznego widma. Podobał mi się motyw włączenia w akcję egzotycznych stworzeń, bo jest to coś, czego w sadze bardzo często brakuje. Abrams wypuścił na chwilę różnorodną galaktykę z zamkniętych klatek pałaców, zamków i kantyn i to się chwali. Konfrontacja z dwoma gangami jest zapewne jakąś formą nawiązania do sytuacji z Jabbą, w tym wypadku jednak w bardzo udany sposób rozwinięto i odświeżono coś, co mogło być po prostu kolejną kalką Nowej nadziei w siódmym epizodzie.

Stworzenia i obcy stworzeni bez wykorzystywania CGI, nawet jeśli odgrywają
marginalną rolę, są bardzo pozytywnym akcentem w tym filmie.

Cały akt na Jakku urzeka ilością drobiazgów - od zbierania złomu i przygotowywania posiłku, przez uruchamianie Sokoła i przeskakiwanie po jego licznych niuansach, po ciekawych obcych i wzbogacenie historii o rożne mniejsze gangi i ugrupowania. Momentami może razić aż nazbyt rozrywkowy i komediowy charakter niektórych sytuacji, brakuje nieco spokojniejszych, nostalgicznych momentów, trzeba też bardzo mocno przymykać oczy na masę wygodnych zbiegów okoliczności, ta część filmu jest jednak nadzwyczaj udana. To świetna i niegłupia rozrywka, w którą można się bez obaw wciągnąć i czerpać z niej mnóstwo przyjemności.

Sporym zgrzytem w tej części filmu jest dla mnie jednak początkowa motywacja Finna. Ciężko mi bowiem zaakceptować to, że indoktrynowany od urodzenia szturmowiec w jednej chwili zmienia swoje przekonania i nie tylko pomaga uciec pojmanemu wrogowi, ale od razu przystępuje do beztroskiej eksterminacji ludzi, którzy jeszcze przed chwilą byli jego towarzyszami broni. Wypada to mało wiarygodnie między innymi dlatego, że FN-2187 jest w zasadzie jedynym szturmowcem przejawiającym jakiekolwiek oznaki wątpliwości i w zasadzie nie bardzo wiadomo, czym jest to spowodowane. Wydaje mi się, że film powinien poświęcić przynajmniej kilka scen na przedstawienie dla kontrastu i jako podłoża dla postaci Finna innych szturmowców, ich podejścia, charakterów. Tu własnie mogłaby znaleźć jakieś zastosowanie postać Phasmy (o tym później). Abrams podjął decyzję o uczynieniu jednego z bezimiennych, zamaskowanych ludzików bohaterem i filmu z własną osobowością, jednocześnie jednak nie uczynił najmniejszego kroku, by w jakikolwiek sposób uczłowieczyć całą resztę żołnierzy Najwyższego Porządku. Finn i jego przemiana mogłyby wypaść znacznie wiarygodniej, gdyby odbywała się na jakimś tle, nie w oparciu o jedno wydarzenie, które nie daje nam żadnego wglądu w to, dlaczego jeden jedyny szturmowiec postanawia zmienić całe swoje życie. Zmarnowano tu okazję na lepsze zarysowanie tej ważnej w uniwersum formacji, która pozostała bezmyślnym mięsem armatnim. Mimo wszystko Finn jest dosyć dobrze prowadzony i zagrany w dalszej części filmu. Obserwując materiały promocyjne miałem wrażenie pewnej pretensjonalności w grze Johna Boyegi, ostatecznie nie wypadł jednak tak źle.

Niestety w dalszej części filmu początkowa płynność i dynamika trochę się gubi. Od momentu przybycia na Takodanę znika gdzieś organiczność, a naturalny bieg wydarzeń zaczyna ustępować rozwiązaniom fabularnym, które zdają się być wymuszone, a jednocześnie przewidywalne i zbyt wtórne względem poprzednich epizodów. Zamek Maz nie do końca sprawdza się jako kolejna iteracja kantyny i pałacu Jabby i chyba wolałbym, by Abrams postawił na nieco świeższe przedstawienie tematu niż próbę imitacji "miejscówki z obcymi i muzyką". W knajpie brzdąka jakaś zupełnie nie zapadająca w pamięć melodyjka, po obcych prześlizgujemy się na tyle szybko, że nikt nie zwraca na siebie uwagi, nie licząc postaci, które w jakiś sposób biorą udział w wydarzeniach. Nieco rozczarowująca jest też sama Maz Kanata, która jest osobą świetnie poinformowaną i zaangażowaną w wydarzenia, a jednocześnie pozbawioną jakiejkolwiek aury tajemniczości czy zagadkowości, której można się spodziewać po tysiącletniej istocie. Stricte komputerowa postać wypada też trochę nienaturalnie na tle wszystkich kukiełek i praktycznych efektów.

Mam szczerą nadzieję, że baza Starkiller jest ostatnią superbronią,
jaką przyjdzie nam oglądać w najbliższych latach.

Większym problemem jest jednak to, że nie ma w zasadzie nic ciekawego do powiedzenia. Podobnie jak inna wygenerowana komputerowo postać, Snoke, jest jedynie "popychadłem", którego rolą jest popchnięcie fabuły i postaci w odpowiednim kierunku. To jest ten moment, w którym wiele rzeczy zaczyna się w filmie sypać, a naturalność i pewną zabawę zastępuje sztywne odhaczanie kolejnych punktów scenariusza. Kolejna dezercja Finna wypada mało przekonująco. Wiele do życzenia zostawia moment, w którym Rey wstępuje na ścieżkę Mocy. Szepty, skrzyneczka z mieczem Luke'a czy wreszcie nieszczęsna wizja wyglądają tak, jakby ktoś koniecznie chciał pchnąć historię i bohaterkę w tym kierunku, ale nie bardzo miał pomysł jak się za to zabrać. Wypada to wszystko dosyć topornie i nie współgra zbyt dobrze z resztą filmu. Od tego momentu zaczyna się również obracanie Rey z postaci interesującej w pewien rodzaj Mary Sue, co utrzymuje się niestety do samego końca. Przemiana Rey i odkrywanie przez nią różnych aspektów Mocy jest zbyt szybkie, a niezbyt wiarygodne.

Podobnie jak w przypadku Kylo Rena (o czym później) wygląda to tak, jakby Abrams starał się w tej nowej aranżacji Nowej nadziei jak najszybciej upchnąć pewne rozwiązania, na które w przypadku Luke'a musieliśmy czekać kolejne dwa filmy. Choć Rey od samego początku była nieco zbyt zaradna i miała zdecydowanie za dużo szczęścia, początkowo nie raziło to aż tak bardzo. Wiele rzeczy można było wytłumaczyć po prostu zahartowaniem w samotnym życiu na niebezpiecznej planecie czy właśnie wrażliwością na Moc. Trudno jednak zaakceptować to, że w ciągu godziny nie mająca zielonego pojęcia o Mocy dziewczyna zaczyna skutecznie używać perswazji, dobiera się do umysłu Kylo Rena, by wreszcie używać telekinezy czy spuścić manto mistrzowi nowego zakonu użytkowników ciemnej strony. Dziewczyna w ciągu kilku sekwencji robi rzeczy, z którymi Luke miewał problemy jeszcze trzy lata po Nowej nadziei, w której zresztą zaczęło się jego szkolenie - którego Rey nie odbyła. Rok temu z podobnych powodów krytykowałem film poprzedzający Rebeliantów, w którym Ezra zdecydowanie zbyt dobrze radził sobie z Mocą. W przypadku Rey to wszystko idzie jeszcze szybciej i jest jeszcze bardziej nieprzekonujące.

Równie nieprzekonująca jest ekspozycja, która w Przebudzeniu Mocy niestety leży. Co i rusz pojawiają się mechaniczne nieco dialogi, których rolą jest zasypanie nas suchymi informacjami. Wychodzi to zazwyczaj bardzo łopatologicznie i mało subtelnie. W pierwszej części filmu były to pojedyncze sceny, jak chociażby rozmowa postaci von Sydowa z Kylo Renem, jednak później razi to coraz mocniej. Postaci co i rusz przystają, żeby wyłożyć lekcję na temat Luke'a, R2, syna Hana i Lei, stacji bojowej - zamiast naturalnego wplatania pewnych rzeczy w dialogi dostajemy kolejne infodumpy. Brak w tym jakiejkolwiek finezji, film stara się nam wszystko wyłożyć i wytłumaczyć, zbyt wiele rzeczy jest podanych wprost. Brak w tym jakiegoś marginesu niedopowiedzeń, jak w oryginalnej trylogii. Trudno tu szukać obiwanowych prawd z pewnego punktu widzenia.

Myśliwcom zdecydowanie bliżej do lekkości i akrobatycznych
wygibasów z prequeli.

Niestety pod względem prezentacji informacji i przedstawiania świata siódmemu epizodowi zdecydowanie bliżej jest do trylogii prequeli. Dostajemy mnóstwo przegadanych scen, które nie niosą ze sobą żadnej energii, które pełne są niepotrzebnego rozwlekania, powtarzania informacji, ciągłego przypominania kto, co, z kim i dlaczego - choć jednocześnie nie dowiadujemy się niczego o wielu istotnych zagadnieniach, które są w filmie przemilczanie (do czego wrócę w dalszej części). Wypada to tym gorzej, że przecież wiele dialogów w filmie, zwłaszcza pomiędzy młodymi aktorami, wypada bardzo naturalnie. Na ich tle udzielane co i rusz wykłady wyglądają dosyć nieporadnie. Co więcej, rażą trochę zbyt nachalne nawiązania do oryginalnej trylogii. O ile porównanie nowej superbroni do Gwiazdy Śmierci jest uzasadnione, o tyle już żart ze zgniatarką śmierci był moim zdaniem wyjątkowo drętwy i niepotrzebny - a takich momentów jest więcej.

Ze względu na tę słabą ekspozycję, która dominuje w drugiej połowie filmu, wypada ona o wiele słabiej niż początkowe sekwencje. Cała przygoda gdzieś znika, a Abrams zaczyna odhaczać punkty na swoim przepisie na remake Nowej nadziei. Mamy więc uprowadzoną bohaterkę, którą trzeba uwolnić, pojawia się zupełnie niepotrzebna w tym filmie i dosyć idiotyczna nawet jak na Gwiezdne wojny superbroń, zaczyna się powielanie schematów z Gwiazdy Śmierci. Ginie gdzieś dynamika i zabawa, zaczyna się za to wrażenie strasznej wtórności i przewidywalności. Film przestaje zaskakiwać, a zaczyna irytować przeciąganiem scen, których rozwiązania i tak wszyscy się spodziewają. Akcja rozdzielona jest momentami między trzy czy cztery wątki, między którymi przeskakuje w sposób dość nieregularny. Coraz mocniej rzuca się też w oczy niewiarygodne szczęście bohaterów i całkowita nieporadność Najwyższego Porządku. Momentami ma się wrażenie oglądania scen żywcem wyjętych z poprzednich epizodów - Poe wlatujący sam do wnętrza bazy jak Luke Skywalker i ostrzeliwujący ją od wewnątrz jak Lando, wyłączanie pola ochronnego jak w Powrocie Jedi... Nie ma nawet sensu zwracać uwagi na rzeczy tak oczywiste, jak przeniesienie w skali 1:1 całej sytuacji z Nowej nadziei, gdy rebelia atakuje superbroń, która w tym samym czasie przygotowuje się do zniszczenia planety, na której zlokalizowana jest jej baza.

Uważam zresztą bazę Starkiller za najsłabszy element fabuły całego filmu. Pomijając nawet kwestię wtórności, w przeciwieństwie do Gwiazdy Śmierci jest ona zupełnie nieistotna dla historii i stanowi w pewnym sensie wątek poboczny wprowadzony w ostatnim akcie. Gwiazda Śmierci i próba jej zniszczenia była motywem przewodnim Nowej nadziei. Wszystkie wydarzenia w filmie kręciły się wokół niej, jej planów, była ona powiązana z każdym wątkiem filmu od początku do końca. Starkiller to z kolei deus ex machina, wyciągnięta pod koniec filmu i na siłę podporządkowująca sobie wszystko i wszystkich. Myślę, że korzystniej byłoby zostawić bazę Starkiller zwykłą placówką wojskową bez jakichkolwiek destrukcyjnych właściwości i przekucie ataku w regularną bitwę, bez kolejnego McGuffinowego rdzenia do wysadzenia. Nawet gdyby zostawiono wątek porwania czy konfrontacji ojca i syna, całość zyskałaby pewną świeżość i naturalność przez to, że nie próbuje bezmyślnie powielić i przebić tego, co już znamy. Planeta śmierci jest kompletnie nieistotną dla historii zapchajdziurą, która zostawia po sobie tym gorsze wrażenie, że jest już zwyczajnie przekombinowana. Jestem ciekawy opinii osób, które z taką ulgą przyjęły wywalenie wielu bzdur z Expanded Universe. Jak to szło? Legendy to worek z pomysłami, mogą wywalić głupoty i odpowiedzieć własną, oryginalną historię? No to macie, film balansujący na granicy autoplagiatu ze stacją bojową, która najprawdopodobniej przebija wszystko, co widzieliśmy w EU. Chyba nie o to chodziło.

I o co tyle krzyku?

Niestety, Przebudzenie Mocy pod względem przedstawionej historii jest prawdopodobnie najsłabszym filmem sagi. Wątek nieobecności i poszukiwań Luke'a jest zarysowany dosyć nijako i jest kolejnym McGuffinem, w dodatku takim, który cały czas istnieje gdzieś w tle wszystkich wydarzeń i jest z nimi dosyć luźno powiązany. Baza Starkiller jest pomysłem zupełnie niepotrzebnym, który psuje drugą połowę filmu, wymuszając wtórność rozwiązań fabularnych. Nie powiem, że jestem tym w jakikolwiek sposób zaskoczony, bo o tej wtórności pisałem już rok temu, nie zmienia to jednak faktu, że po prostu szkoda mi tego filmu. Było tu pole do stworzenia zdecydowanie ciekawszej historii.

Zawodzi jednak nie tylko baza Starkiller, ale związani z nią antagoniści. Zarówno poszczególni bohaterowie, jak też cała zrzeszająca ich organizacja. Nie odniosłem wrażenia, że stanowią realne zagrożenie dla bohaterów pozytywnych. Cała organizacja, dosyć słabo zresztą zarysowana, pomimo swojej technologii, determinacji i rzekomej potęgi jest ukazana w taki sposób, że zupełnie nie czujemy, by Ruch oporu faktycznie stawiał czoła przeważającym siłom wroga. Spora w tym wina bardzo słabego nakreślenia kontekstu politycznego i sytuacji galaktyki w filmie. Pomimo rozbudowanej aż do przesady ekspozycji i szastania nazwami, nie jesteśmy w stanie wyrobić sobie zdania o możliwościach którejkolwiek z organizacji - czy to Republiki, o której nie wiemy nic, czy Ruchu oporu i Najwyższego Porządku, o których całą wiedzę czerpiemy w zasadzie z domysłów i automatycznie narzucających się skojarzeń z ich poprzednikami. Spadkobiercy Imperium są dosyć nieudolni, ale w inny sposób niż fajtłapowaci szturmowcy. Przez cały film bohaterowie rozgrywają ich bez żadnych problemów i bez żadnych wyraźnych atutów. Wszystko udaje im się niewielkim kosztem, podczas gdy ci źli zdają się być stale przyparci do muru i wystawiani przez protagonistów do wiatru. W żadnym momencie filmu nie czujemy, by mieli przewagę nad bohaterami, a całość momentami zaczyna przypominać kreskówkę, w której przeciwnik głównego bohatera w każdym odcinku z frustracją stwierdza, że po raz kolejny mu się wymknął. Jedyna sytuacja, w której ciemna strona odnosi zwycięstwo jest skutkiem tego, że bohater z własnej woli włazi w paszczę lwa.

Na pewno wynika to po części z tego, że dowódcom Najwyższego Porządku brakuje charyzmy, nie wzbudzają ani grozy, ani szacunku. Kapitan Phasma jest trzeciorzędną postacią, której obecność w filmie nie jest właściwie niczym uzasadniona. Nie pełni niemal żadnej istotnej roli, a w tych kilku scenach, w których się pojawia, wypada bardzo nieprzekonująco. To już druga (po ostatnich Igrzyskach śmierci) rola, w której widziałem Gwendoline Christie i w obu przypadkach aktorka wypadła wyjątkowo drętwo. Biorąc pod uwagę różne wypowiedzi na temat tej postaci w wywiadach i artykułach, można odnieść przykre wrażenie, że jedynym powodem jej obecności w The Force Awakens była chęć wprowadzenia pierwszej kobiecej antagonistki. Przykre, bo bardzo chętnie zobaczyłbym w Gwiezdnych wojnach taką postać, natomiast Abrams zmarnował tę okazję, przedstawiając nam postać kiepską, źle zagraną i, co chyba najgorsze, nie wzbudzającą niemal żadnego zainteresowania. Chciejstwo zastąpiło w tym przypadku potrzebę stworzenia po prostu dobrej postaci.

Kylo Ren musiał się przewietrzyć po kolejnym ataku frustracji.

Hux i Kylo Ren to z kolei para nieopierzonych frustratów, która ma najprawdopodobniej być odzwierciedleniem relacji Vadera i Tarkina z Nowej nadziei. Tam jednak otrzymaliśmy dwie wybitne jednostki z pewnymi konfliktami metod i interesów, jednak wspólną wizją i kierunkiem działania. Obie budziły respekt, obie posiadały odpowiednią charyzmę. Przebudzenie Mocy oferuje nam z kolei rywalizację przypominającą w najlepszym razie dwóch szkolnych prymusów zabiegających o względy nauczyciela, którzy bardziej niż na osiągnięciu celu skupiają się na słabo uzasadnionej i zarysowanej rywalizacji. W przeciwieństwie do chłodnych, zdystansowanych imperialnych, liderzy Najwyższego Porządku są postaciami bardzo emocjonalnymi. Emocjom tym brakuje jednak naturalności, a sposób gry Drivera i Gleesona sprawia, że nie zawsze potrafiłem traktować te postaci poważnie. Przemówienie Huxa do szturmowców było jednym z najsłabszych momentów filmu i wypadło groteskowo. Z kolei Ren nie potrafił wyjść z pozycji roszczeniowego, rozdrażnionego chłopczyka, który na każde niepowodzenie reagował niekontrolowanymi wybuchami, które robiły się zwyczajnie powtarzalne. Nie znaczy to, że mam za złe sam kierunek obrany przez scenarzystów, jednak mam wrażenie, że starając się skontrastować te dwie postacie z ich pierwowzorami twórcy filmu poszli o krok za daleko i doszli do miejsca, w którym postacie stały się zbyt przerysowane i jednowymiarowe.

Kylo Ren jest zdecydowanie bardziej nonszalancki niż Vader, jednak jego popisy i sztuczki z wykorzystaniem Mocy nie robią w żadnym momencie takiego wrażenia jak inni antagoniści sagi. Przegrywa nie tylko z oszczędnym w słowach i ruchach Vaderze, jak też zdecydowanie bardziej charyzmatycznym Dooku czy bardziej tajemniczym i efektownym Maulem. Ma coś z każdego z nich, a jednocześnie brakuje mu własnej tożsamości. W tym momencie można powiedzieć, że właśnie to poszukiwanie własnego stylu, tożsamości jest jednym z motywów filmu i ścieżką rozmawiającego z maską dziadka bohatera. Do tego jednak potrzebne byłoby o wiele lepsze zarysowanie psychiki Kylo Rena. Niestety, również i w tym przypadku faktyczna podbudowę zastąpiono infodumpem i za jego portret psychologiczny i motywacyjny musi służyć nam parę niezbyt przekonujących monologów i rozmów Hana i Lei. Widzę, jakie intencje względem tej postaci mieli twórcy nowego epizodu, ale podobnie jak w przypadku wielu innych elementów filmu poległi na etapie wcielania tego pomysłu w życie. Abrams chciał w jednym filmie zrobić zbyt duży skok i zamiast wyraziście nakreślić nowego bohatera, od razu wykonał parę kroków w stronę piątego i szóstego epizodu, próbując sięgać po motywy konfliktu w rodzinie, dziedzictwa i nawrócenia. Moim zdaniem to nie wyszło, bo zabrakło fundamentów. Kylo Ren ma potencjał, ale w tym filmie został on raczej zmarnowany.

Niestety na tych decyzjach bardzo traci wątek Hana Solo jako ojca. Cały nasz wgląd w relacje między tymi postaciami, ich wspólną historię został zastąpiony wspomnianą wcześniej suchą ekspozycją. Na tym nie da się zbudować odpowiedniego dramatyzmu. Rozmowy Hana i Lei o synu sprawiały wrażenie wymuszonego nawiązania do Powrotu Jedi i motywu odkupienia poprzez rodzinę, a sama konfrontacja Hana i Bena (I see what you did there) okazała się sporym rozczarowaniem. Zabrakło w tym chemii, emocji. Otrzymaliśmy trochę niepotrzebnej teatralności, wkradło się niepotrzebne odwlekanie nieuniknionego. Cała scena została zrealizowana w taki sposób, że nawet osoby trzymające się z daleka od spoilerów nie powinny mieć wątpliwości do czego to zmierza. Czegoś zdecydowanie zabrakło i śmierć Hana nie miała odpowiedniej podbudowy. Jest to oczywiście nawiązanie do Nowej nadziei, wypadło jednak zdecydowanie zbyt nijako. Pomiędzy Obi-Wanem a Anakinem dało się wyczuć wyraźnie większe napięcie niż między Hanem i Benem. Ani dialogi, ani gra aktorska nie zdały tu egzaminu. Najsłynniejszy przemytnik w galaktyce został pożegnany w dosyć przykry sposób i mam podejrzenia, że miało to wyglądać inaczej i wbrew wszystkim zapewnieniom Ford w jakiś sposób naciskał na uśmiercenie swojej postaci. Trzeba było zostawić to na kolejny film, lub lepiej nakreślić obie postacie i ich relacje.

Han Solo daje radę, jednak zbyt wiele tu samoświadomych żartów
skierowanych bezpośrednio do fanów.

Spośród antagonistów najbardziej jednak zawodzi Snoke. Po pierwsze, nie wiemy o tej postaci dosłownie nic. I nie chodzi jedynie o kwestię jego historii czy pochodzenia, ale i motywację, charakter. Jego dialogi nie pozwalają na wyciągnięcie żadnych wiążących wniosków i cała rola postaci Serkisa sprowadza się do wydawania rozkazów i wygłaszania niezbyt odkrywczych komentarzy. Postać wzbudza zainteresowanie jedynie z czysto encyklopedycznego punktu widzenia, zabrakło jednak jakiegoś mistycyzmu czy tajemniczości, który sprawiłby, że z wypiekami czekałbym na jakiekolwiek informacje na jego temat. Na ten moment jest to bliżej nieokreślona postać, której jedyną funkcją jest popychanie fabuły do przodu w odpowiednich momentach. Nie ma tu również żadnej rewelacji pod kątem wizualnym. Jest mało charakterystyczny, nie robi wrażenia ani od strony projektu, ani od strony wykonania czy zastosowania motion capture. Zupełnie niepotrzebny był efekt powiększenia, który nie tylko nie zadziałał jako tani sposób podniesienia rangi skądinąd niezbyt przykuwającej uwagę postaci, ani nie uzasadnił potrzeby stworzenia jej komputerowo. Wydaje mi się, że Snoke skorzystałby jednak na nieco większej mobilności i ekspresywności, gdyby przestał być po prostu komputerową kukłą sterczącą na tronie. Biorąc pod uwagę aurę tajemniczości, jaką Abrams starał się stworzyć wokół tego bohatera, Snoke okazuje się rozczarowaniem. Co zabawniejsze, wiele aspektów jego wyglądu, historii czy osobowości, o których mówiono w wywiadach, w ogóle nie zaistniało w samym filmie, tak jakby pozostały jedynie gdzieś w głowach twórców, którzy z jakiegoś powodu nawet ich nie zasugerowali. Chętnie dowiem się kiedyś kim jest Snoke, z pewnością nie jest to jednak pytanie któremu będę poświęcał jakąkolwiek uwagę przed premierą ósmego epizodu.

Co ciekawe, ostatni zarzut można odnieść również do kilku innych motywów, które pojawiły się w filmie. Tak jak w przypadku Snoke'a, wiele kwestii dotyczących Najwyższego Porządku, Phasmy czy Kylo i innych rycerzy Ren, do których nawiązywano w przedpremierowych artykułach, w ogóle nie pojawiło się na ekranie. Rycerze Ren zostali ledwie wspomniani, a cała scena z ich udziałem została zawarta już w zwiastunie. Nie odniesiono się zupełnie do kwestii miecza, wbrew zapewnieniom Gwendoline Christie fakt, że pod zbroją Phasmy znajduje się kobieta, nie miał najmniejszego znaczenia. Odnoszę wrażenie, że wywiady publikowane pół roku temu dały nam lepszy wgląd w historię czy osobowość niektórych bohaterów niż sama produkcja, co wydaje się nieco dziwne. To samo dotyczy zresztą kilu innych postaci i wątków. Ukazujące się na przestrzeni tego roku materiały dostarczyły lepszy wgląd w niektóre aspekty filmu niż samo Przebudzenie Mocy, które wielu z nich w ogóle nie poruszyło lub zaledwie się po nich prześlizgnęło. Nie jest to dla mnie większym zaskoczeniem, bo tajemnicze pudełko Abramsa zawsze uważałem za fikcję i zwyczajny chwyt marketingowy, niepokojąca jest jednak sytuacja, w której z publikowanych miesiące przed premierą tekstów dowiadujemy się o postaciach, ich sytuacji i motywacji więcej, niż w kinie.

Te dziwne proporcje dotyczą również rodzeństwa Skywalkerów. Leia została niemal w całości opisana w przedpremierowych materiałach. Niestety, postać Carrie Fisher jest kolejnym rozczarowaniem i trudno powiedzieć o niej coś ponad wspomniane suche fakty z artykułów i wywiadów. Nie pełni w filmie żadnej istotnej roli, stanowi jedynie część ekspozycji wprowadzającej nas w wątki bazy Starkiller i historii Kylo Rena. Nie licząc powiązań z innymi bohaterami, Leia pełni w tym filmie taką samą rolę jak Jan Dodonna czy Mon Mothma w oryginalnej trylogii. Trudno cokolwiek napisać o Luke'u, który ma mniej czasu ekranowego od handlarza kurczaków z Jakku. O ograniczonej roli Marka Hamilla wiedzieliśmy od dawna, niemniej spodziewałem się przynajmniej jednej pełnej sceny z jego udziałem. Mieszane uczucia budzą przeciągające się obroty kamery wokół stojącej z wyciągniętą w kierunku Luke'a łapką Rey i zakończenie filmu w stylu Lostowego cliffhangera. Było to trochę niepotrzebne i osłabiło wydźwięk końcówki.

Co zabawne, budząca chyba największe emocje scena z pierwszego
teasera została okrojona o... fragment z pierwszego teasera.

Moją uwagę zdecydowanie zwróciły jednak postacie trzecioplanowe. Położono na nie trochę większy nacisk niż w filmach oryginalnej trylogii, pod tym względem Przebudzeniu Mocy bliżej do prequeli. Personel Najwyższego Porządku czy Ruchu oporu są nieco bardziej wyeksponowani niż rebelianci czy imperialni przewijający się w tle poprzednich epizodów. Mają więcej do powiedzenia, dostajemy wyraźne zbliżenia na ich twarze, nie są to już po prostu anonimowi statyści. Pielęgniarka opatrująca Chewiego, pracownicy bazy Starkiller, nawet niektórzy szturmowcy czy gangsterzy są jakby nieco wyraźniej zarysowani. Nie wpływa to może na odbiór filmu, ale jest to ciekawa odmiana.

Tym, czego na pewno nie można odmówić filmowi, jest rewelacyjna strona wizualna. Praktyczne efekty, kukiełki, pojazdy, kostiumy obcych wyglądają bardzo naturalnie, a przy tym nie tracą na jakości i nie wyglądają już tak prowizorycznie jak niektóre rekwizyty z oryginalnej trylogii. Przebudzenie Mocy bawi się ujęciami i pracą kamery, jest to z pewnością zupełnie inny styl niż w filmach Lucasa. Zdjęcia robią wrażenie, a planety i miejsca przykuwają wzrok. Momentami film wygląda aż nazbyt naturalnie i ciężko przyzwyczaić się do surowych, nie zmodyfikowanych komputerowym pędzlem lokacji, choć jest to oczywiście zaleta produkcji. Zamek Maz Kanaty, wnętrze bazy Starkiller, krajobrazy Jakku i cmentarzysko wraków z pewnością są przyjemniejszym widokiem dla oka niż pełne przepychu, ale pozbawione jakiegokolwiek życia i naturalności planety Ataku klonów czy Zemsty Sithów. W tym wypadku punktuje zwyczajna konsekwencja - Abrams nie miesza naturalnych ujęć z pełnym CGI, więc całość wygląda bardziej wiarygodnie niż momentami nieklejące się ze sobą elementy obrazu w prequelach. Psuje się to dopiero pod koniec filmu, w czasie finałowego pojedynku i rozpadu superbroni Najwyższego Porządku, jednak wrażenia pozostają pozytywne. W niektórych przypadkach zrezygnowano z jakichkolwiek elementów scenografii i obróbki, więc w scenach w samotni Skywalkera obserwujemy Skellig Michael w dokładnie takiej samej postaci, w jakiej istnieje ono w rzeczywistości. Wygląda to ciekawie, choć trudno od razu przyzwyczaić się do takich zmian.

Jednym z największych rozczarowań siódmego epizodu jest natomiast ścieżka dźwiękowa. Prawdę mówiąc trochę się tego spodziewałem i od pewnego czasu miałem obawy, czy Williamsowi uda się ponownie zaczarować odległą galaktykę nowymi kompozycjami i aranżacjami już istniejących, nie spodziewałem się jednak, że muzyka będzie jednym z większych problemów Przebudzenia Mocy. Przez cały film nie wpadł mi w ucho żaden wyrazisty, wybijający się motyw. Ścieżka dźwiękowa, będąca od zawsze integralną częścią czaru odległej galaktyki, była tu jakby jedynie z obowiązku. Po zakończonym seansie nie byłem w stanie przypomnieć sobie żadnego utworu. Muzyka zwracała na siebie uwagę wyłącznie wtedy, gdy zaczynały pobrzmiewać znajome motywy z poprzednich filmów, ale i to jednie potęgowało wrażenie przeciętności, na tle której wybijały się krótkie i pozbawione mocy fragmenty starszych tematów. Soundtrack sam w sobie nie jest zapewne zły (to jednak można będzie stwierdzić dopiero po odsłuchaniu go na spokojnie), jednak nie jest to z pewnością poziom i styl, do jakiego przyzwyczaiły poprzednie filmy. Brakuje życia, emocji. Ścieżka dźwiękowa jest przyzwoita, ale przestała być dodatkowym bohaterem filmu. Istnieje gdzieś obok i można o niej po prostu zapomnieć. Jeśli ktoś liczył, że Przebudzenie Mocy zaoferuje nową perełkę w stylu Binary Sunset, Across the Stars, marszu imperialnego czy Duel of the Fates, będzie z pewnością zawiedziony. Jedyne co można powiedzieć o ścieżce dźwiękowej tego filmu to tyle, że jest i po prostu nie razi.

Trudno ocenić ten film. Mnóstwo aspektów okazało się mniejszym lub większym rozczarowaniem. Razi wtórność i przewidywalność, mało finezyjna ekspozycja. Momentami czuć przesyt niepotrzebnych wątków i informacji, innym razem brakuje podstawowych elementów budowania bohaterów i relacji, przez co pozornie istotne wątki tracą na sile, pozostają obojętne. Film zaczyna dobrze i mógłby taki pozostać, gdyby poszedł swoją ścieżką, jednak w pewnym momencie ktoś wyraźnie łapie za lejce i zawraca go w kierunku odhaczania punktów ze scenariusza Nowej nadziei, pchając go w pułapkę powtarzalności i niebezpiecznie zbliżając się do granicy autoplagiatu. Jednocześnie zachwyca zdjęciami, stroną wizualną, w sporej części oferuje świetną zabawę i historię, która angażuje, nawet jeśli czasem łapie zadyszki i potyka się o własne absurdy. Nowi aktorzy dają radę, chociaż scenarzyści często nie radzą sobie z ich naturalnym prowadzeniem, natomiast stara gwardia jest ofiarą różnych schorzeń fabularnych. Nie jestem tym filmem zachwycony, nie przekonał mnie do tego, że jest uzasadnioną z narracyjnego punktu widzenia kontynuacją sagi. Jak na razie nie pełni w tej historii żadnej istotnej roli, wprowadzając zupełnie nowe, oderwane od całości wątki, które są jednocześnie zbyt słabo zarysowane, by potrafiły zaangażować same z siebie. Z drugiej strony te dwie godziny zlatują szybko, film nie nuży. Jest sprawny warsztatowo, potrafi autentycznie bawić i wciągać. Jest tu potencjał, ale w wielu miejscach go zmarnowano przez dziwne, niepotrzebne decyzje fabularne. Nie skreślam jednak trylogii, bo osoby odpowiedzialne za najsłabsze ogniwa nie będą brały udziału w produkcji kolejnych części, choć niestety Rian Johnson nie będzie miał takiej swobody, jaką mieli (i zmarnowali) Abrams z Kasdanem. Jako film przygodowy The Force Awakens daje radę i na pewno wybija się na tle innych wysokobudżetowych tasiemców. Jako kontynuacja sagi mnie nie przekonał, chociaż nie uważam go też za żadną profanację. Coś się przebudziło, ale jeszcze nie bardzo wiem co i po co.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz