Archiwum bloga

poniedziałek, 13 marca 2017

Assassin's Creed, czyli Makbet w czasach konspiracji

Filmowy Assassin's Creed Justina Kurzela pod wieloma względami przypomina jego o rok starszą ekranizację Makbeta. Ktoś, kto miał okazję zapoznać się z tą adaptacją sztuki Szekspira i miał już styczność z charakterystycznym stylem australijskiego reżysera, bardzo szybko zauważy podobieństwa i zorientuje się, czego może oczekiwać po filmie na podstawie serii Ubisoftu. Nie powinno być to zaskoczeniem, Kurzel do prac nad Assassin's Creed zatrudnił bowiem niemal tę samą ekipę - od scenarzysty i autora zdjęć, przez kompozytora, po parę głównych aktorów widowiska wreszcie. Tym samym oba filmy są pod względem stylistyki i wyrazu niemal bliźniaczo podobne, przekonują tymi samymi atutami i borykają się z podobnymi problemami. Jest to styl bardzo specyficzny i niezależnie od oceny film z pewnością zapada w pamięć klimatem i pewnym indywidualizmem. Każdy ten indywidualizm odbierze nieco inaczej.

Film Kurzela wymaga od widza prawdziwego skoku wiary.

Zastanawiając się nad własną oceną i spostrzeżeniami, jak i przyglądając się krążącym na temat filmu opiniom, doszedłem do wniosku, że odbiór filmów Kurzela bardzo przypomina zmagania głównego bohatera z pojawiającym się w produkcji Animusem. Drogi są dwie. Albo pomimo pewnych oporów i niewygód dobrowolnie damy się ponieść tej wizji, zaakceptujemy jej specyficzność i osiągniemy z historią Aguilara i Cala synchronizację, albo będziemy stawiać opór, zmagać się z nią, co będzie skutkować coraz większą desynchronizacją ze stylem autora i odrzucaniem filmu przez nasz system. I tak jak wybór, przed którym stoi bohater, żadna z tych opcji nie jest w sposób oczywisty wskazana, wybór znacząco wpływa jednak na perspektywę, w jakiej odbiera się film. Moim zdaniem warto dać mu szansę, bo dopiero otwierając się na to, co próbuje pokazać reżyser można spróbować zmierzyć się z jego produkcją. Oglądanie tego filmu z dystansu może sprawiać faktyczne trudności, bo Kurzel nie stara się w żaden sposób ułatwić widzowi zgrania się z jego zamysłem.

Tak jak w Makbecie, tak i w Assassin's Creed reżyser postawił na niezwykle gęsty klimat przy zachowaniu niemal ascetycznej oszczędności i wstrzemięźliwości w skupianiu się na treści i emocjach. Ponownie mamy więc do czynienia ze świetnymi, starannie realizowanymi zdjęciami, wyrazistą, choć odmienną od tej z serii Ubisoftu muzyką brata reżysera, a jednocześnie bardzo skromnymi dialogami i ledwie zarysowanymi postaciami, w przypadku których Kurzel stawia na pewnie niedopowiedzenia, jednocześnie starając się sięgnąć po pewną głębię i przekaz, która podobnie jak w Makbecie balansuje gdzieś na granicy patosu, psychologii i zwykłej pretensjonalności. W jednej z recenzji zwrócono uwagę, że te dwa światy filmów Australijczyka - gęsty, ale stylowy, wizualny przepych i wspaniały klimat oraz bardzo delikatna, czasem ledwie zarysowana warstwa wewnętrzna, bohaterowie, dialogi czy wręcz cała fabuła - stoją sobie jakby na przekór i choć wpisują się razem w pewną stylistykę, ta pierwsza strona jest zbyt przyciągająca i dominująca w stosunku do drugiej. Skupienie się na historii i rozwoju postaci, które w porównaniu do ciężaru warstwy stylistycznej są bardzo wątłe, jest zwyczajnie trudne i wymaga pewnego samozaparcia.

Zdjęcia robią wrażenie, choć efekty wizualne nieco przytłaczają.

Zacznijmy więc od tej pierwszej strony filmu. Makbet zachwycał wspaniałymi krajobrazami, grą światła, dymu, kompozycji. Nie inaczej jest w Assassin's Creed, jednak ze względu na strukturę filmu bardzo trudno się nimi nacieszyć. Część historyczna to w zasadzie zaledwie kilka sekwencji i jest zwyczajnie szkoda, że przez większość czasu zmuszeni jesteśmy oglądać wnętrza siedziby Abstergo - część współczesna rozgrywa się niemal wyłącznie tam i choć w grach było podobnie, to jednak ze względu na ograniczoną rolę wspomnień zostaje duży niedosyt. Jeszcze bardziej rozczarowujący jest sposób realizacji tych nielicznych fragmentów, gdzie obserwujemy losy hiszpańskich asasynów, Aguilara i Marii. Zgodnie z oczekiwaniami przeważa w nich akcja - historia i dialogi są tam jeszcze skromniejsze niż w teraźniejszości. Akcja zrealizowana zresztą bardzo atrakcyjnie. Choreografia walk, akrobacji czy pościgów, zwłaszcza po dachach i zaułkach miasta wygląda świetnie, na niektóre ujęcia aż chce się patrzeć. Całość została jednak mocno skrzywdzona przez bardzo chaotyczny montaż i olbrzymią ilość niepotrzebnych cięć i ujęć. Patrząc na wspinaczkę, ucieczki czy starcia ma się wrażenie, że to idealny materiał na bardzo obecnie popularne długie ujęcia - może niekoniecznie kilkuminutowe sekwencje kręcone za jednym razem, ale na tyle długie, by można było prawdziwie docenić te nieliczne momenty gdy dominuje akcja i choreografia. Niestety ktoś postawił na dynamiczny montaż i przez większość czasu obserwujemy bardzo krótkie, niemal rwane ujęcia, co powoduje chaos. Ze względu na mało wyróżniające się (chociaż ogólnie świetnie przygotowane) stroje bohaterów, często zmienianą broń i generalnie mnogość postaci czasem trudno się połapać co właściwie się przed chwilą stało i w pewnym momencie po prostu się wyłączamy, obserwując kolejne urywki skoków, ciosów i uników. Jakby tego było mało, sceny te są dosyć często przeplatane dość rozpraszającymi przebitkami Caluma wykonującego te same ruchy w nowym Animusie. O ile zasygnalizowanie tego raz czy dwa w co ważniejszych momentach nie byłoby niczym złym, o tyle w filmie zabieg ten jest zwyczajnie nadużywany i wprowadza jeszcze większy zamęt do i tak mocno ograniczonych sekwencji.

To jeden z najbardziej charakterystycznych elementów cyklu i szkoda, że przedstawiono go trochę po macoszemu, zwłaszcza, że to w zasadzie wszystko co zostało w filmie z części historycznej. Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że poszczególne fragmenty tej epileptycznej mozaiki są dobre i walki czy akrobacje chwilami naprawdę robią wrażenie - ale to wszystko trwa zbyt krótko i niemal natychmiast wracamy do jakichś szaleńczych cięć. Nie wiem z czego to wynika, być może tak było po prostu taniej, ale film dużo na tym traci. Niemniej jednak sceny w czasach hiszpańskiej inkwizycji wciąż są mocnym punktem, widoki robią wrażenie. Po zwiastunach bałem się trochę tego dymu i nadmiaru filtrów i chociaż wciąż mam wrażenie, że są nieco zbyt intensywne, nie przeszkadzają aż tak bardzo. Lokacje wyglądają przekonująco i nawet jeśli coś zostało wygenerowane komputerowo, to zwykle nie rzuca się to zbyt mocno w oczy. Za scenografię, ale też za kostiumy i oddanie ducha epoki należą się brawa, bo faktycznie czuć pewien anachronizm.

Najbardziej charakterystyczny element serii daje radę,
ale został mocno zmarginalizowany.

Dobrą decyzją zdecydowanie było pozostawienie historycznych dialogów w języku hiszpańskim - we wspomnieniach Aguilara nie usłyszymy ani jednego słowa po angielsku, co wpływa zarówno na świeżość tych scen, jak i ich wiarygodność. Szkoda tylko, że bardzo okrojono historyczną warstwę fabularną i kontekst poznajemy raczej we współczesności. Hiszpańscy asasyni działają, nie rozmawiają i chociaż ta oszczędność moim zdaniem jest tu plusem - oszczędna, oparta raczej o subtelną ekspresję gra Fassbendera jako Aguilara i Ariane Labed jako Marii wypada lepiej niż aktorzy w rolach współczesnych - to czasem jednak brakuje jakiegoś pociągnięcia dialogów i postawienia pewnej kropki nad i. Brak tu większości elementów znanych z gier, rola postaci historycznych jest raczej minimalna czy raczej - ich historyczność nie ma szczególnego znaczenia. Na szczęście mimo (a może i dzięki) tej szczątkowej formie przekazu udało się w ciekawy sposób zaprezentować pragmatyczny, wręcz oschły charakter bractwa, choć chciałoby się zobaczyć zdecydowanie więcej. Niemniej jeśli chodzi o ekspozycję i przedstawianie bohaterów film najczęściej zostawia niedosyt, co w pewnym sensie jest miłą odmianą od większości blockbusterów, które są z reguły mocno przegadane i zbyt dosłowne.

Podobnie sytuacja wygląda we współczesności. Rozmowy bohaterów są oszczędne i częściej dotyczą rozważań ideologicznych niż relacji towarzyskich czy budowania postaci. Choć są stosunkowo ciekawe, odnosi się wrażenie, że bohaterowie są czasem zbyt odczłowieczeni, że odgórny konflikt interesów dominuje tu nad wszystkim zanim jeszcze na dobre zostaje zarysowany. Główny bohater trafia w środek sporu pomiędzy frakcjami zanim udaje się nam go w jakikolwiek sposób poznać, a i same ugrupowania są zarysowane dosyć mgliście. Właściwie niemal do końca filmu nie poznajemy nikogo w sposób, który pozwalałby się z kimś identyfikować, działania i podejście postaci pozostają obce, dalekie. Elementy układanki są dostępne i dając się filmowi "zsynchronizować" można wyciągnąć z nich całkiem sporo, jednak podobnie jak w części historycznej, często jest zwyczajnie zbyt oszczędnie i, podobnie jak w Makbecie, zostaje pewna emocjonalna pustka, która sprawia, że na bohaterów patrzymy w taki sam sposób jak na krajobrazy. Mają styl, mają charakter, ale to wciąż tylko puste widoki, podobnie jak one wyzywające, pretensjonalne i odległe. Trudno mi określić, czy taki jest faktyczny zamysł reżysera, jednak przez  to, że wygląda to bardzo podobnie w obu jego filmach, które miałem okazję obejrzeć, odnoszę wrażenie, że jednak zbyt mocno daje się ponieść swojej bogatej i przytłaczającej wizualnie, ale bardzo oszczędnej pod względem treści wizji. Film trzyma w napięciu bardzo silnie, ale zwykle jest to napięcie pompowane czystą adrenaliną i gęstą atmosferą, nie stoją za nim jednak głębsze emocje, sympatie i antypatie.

Mimo niewielkiej roli, Maria jest jedną z ciekawszych postaci.
Ariane Labed świetnie gra bez słów.

Jednocześnie dzięki takiemu podejściu Kurzelowi udało się osiągnąć kilka ciekawych efektów. Choć Templariusze wciąż są antagonistami, jest to (do czasu) zasugerowane zdecydowanie delikatniej niż w którejkolwiek części cyklu. Nawet pierwsza gra z serii, która chyba najlepiej oddała niejednoznaczność konfliktu, stawiała raczej na roztrząsanie moralności pewnych zachowań, bilans celów i środków, kwestię perspektywy. Tu obie strony ukazane są jako bardzo mocno ukierunkowane ideologicznie, ale jednocześnie bez emocjonalnego zaangażowania i zacietrzewienia. Asasyni są pragmatyczni i mocno, ale na chłodno oddani sprawie, zahacza to o jakiś racjonalny fanatyzm, który stale przeplata się z po prostu bardzo silnym oddaniem własnym wyborom. Z drugiej strony są Templariusze ze swymi pełnymi hipokryzji wizjami wykorzenienia przemocy i wiarą w wyższość porządku i kontroli nad ryzykiem chaosu i agresji, choć tak naprawdę trudno ich ocenić, bo większość czasu spędzamy z Rikkinami, a zwłaszcza ze szczerze oddaną swojej nieco szaleńczej, choć wynikającej ze szlachetnych pobudek wizji Sophii. Grany przez Ironsa Alan Rikkin to postać trochę zbyt słabo zarysowana, by w jakikolwiek sposób ją ocenić - żyje we własnych kłamstwach tak głęboko, że trudno oddzielić zwykłą chęć władzy i kontroli od śladów autentycznej wiary w możliwość rozwiązania problemu. Trochę szkoda, że koniec końców motyw przemocy i prób jej wykorzenienia również zszedł z czasem na dalszy plan, bo niewątpliwie stanowił on główny trzon zamysłu Kurzela na ten film i gdyby lepiej go rozwinięto, ustanowiłby bardzo interesujący, a jednocześnie różny od innych historii z uniwersum kierunek.

Gra aktorska jest trudna do oceny. Aktorzy mają do zagrania stosunkowo niewiele, historia budowana jest jakby klimatem, bohaterowie rozwijani są tu ledwie dostrzegalnymi reakcjami i zmianami. Fassbender po raz kolejny wciela się w niejednoznacznego, sprawiającego wrażenie nieco odrzucającego i szalonego bohatera, który miota się między jakimiś nieokreślonymi ścieżkami, Cotillard gra pewną siebie i idącą do celu, ale w rzeczywistości targaną wątpliwościami kobietę, on jest spokojny, lecz skory do nagłych wybuchów i wahań nastrojów, ona raczej flegmatyczna - słowem, oboje grają tu prawie tak samo jak w Makbecie. I dokładnie tak jak wtedy, tak i tu nie potrafię ocenić w miarę obiektywnie ich gry. Trudno określić na ile to kwestia specyfiki filmu, na ile wpasowania ich przez Kurzela w te same, skrojone pod nich role. Niemniej z pewnością nie zagrali źle. Można mieć wątpliwości co do rozwoju bohaterów, natomiast niczyja gra aktorska nie pozostawia szczególnego niesmaku, nawet jeśli nikt się nie wybija - choć odnoszę wrażenie, że w innych warunkach byłaby na to szansa. Pozostałe role są raczej zbyt skromne, by się nimi zajmować, choć Ariane Labed jako Maria zapada w pamięć, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej stosunkowo niewielką rolę i jeszcze mniejszą ilość dialogów. Pojawiają się jeszcze jedna czy dwie postaci, które mogłyby zwrócić na siebie uwagę, jednak ich występ to dosłownie ujęcia, nawet nie sceny.

Postacie budowane są oszczędnie i poznajemy je raczej poprzez
niewielkie szczegóły ich zachowania i otoczenia.
Wreszcie fabuła. Nieco dziwne może wydawać się zostawianie jej na sam koniec, ale w przypadku tego filmu ma się wrażenie, że ostatecznie nie jest aż tak istotna i schodzi na dalszy plan - co częściowo wiąże się właśnie z przytłoczeniem treści przez ciężar klimatu i strony wizualnej. Jest podobna do historii z pierwszej gry z cyklu, choć zupełnie inaczej rozłożono akcenty. Tam postawiono na stopniowe odkrywanie kart, ujawnianie odwiecznego konfliktu między asasynami i Templariuszami, skupiono się na rozwiązywaniu intrygi w przeszłości. Tu wszystko zdaje się obracać właśnie wokół badań Sophii nad źródłami i możliwościami wykorzenienia przemocy, choć niestety z czasem gdzieś to się rozmywa pomiędzy wątkiem pozostałych asasynów, poszukiwań Jabłka, ojca Lyncha, sesji w Animusie... Trochę szkoda, bo Kurzel, chociaż zdecydowanie odszedł od stylu znanego z gier, niewątpliwie miał na ten film bardzo interesujący pomysł - (nie)stety niejeden i ostatecznie historia staje się przytłoczona własnym ciężarem. Jest tego zbyt wiele jak na jeden film i wydaje mi się, że wypadłby lepiej, gdyby reżyser z pewnych rzeczy zrezygnował - zwłaszcza motyw rodziców Caluma wydaje mi się trochę niepotrzebny, bo w gruncie rzeczy istotniejsze okazują się losy i decyzje Aguilara, a wątek rodzinny jest względem niego nieco wtórny.

Również historia innych więźniów Abstergo nieco kuleje. Jest ukazana zbyt pobieżnie i pretensjonalnie i lepiej byłoby, gdyby wzorem pierwszej gry skupiono się na trojgu głównych bohaterów. Poza kilkoma scenami akcji i pchnięciem fabuły do przodu, te postaci wniosły do filmu niewiele i niespecjalnie zapadały w pamięć. Zdecydowanie lepiej byłoby poświęcić ten czas Calumowi lub jego przodkowi. Lepiej, bo znany z gier motyw halucynacji i nabywania umiejętności przez Animusa został tu nieco przyspieszony i po kilku sesjach na krzyż Calum radzi sobie lepiej niż Desmond po znacznie intensywniejszych wycieczkach w przeszłość. Dyskusyjny jest również nowy, o wiele bardziej fizyczny i inwazyjny Animus. Z pewnością wygląda efektowniej niż zwykła leżanka czy krzesło, ma się jednak wrażenie, że nieco przesadzono ze stroną wizualną tego przedsięwzięcia. Jest dość pretensjonalny, zwłaszcza gdy idą z nim w parze wspomniane wstawki przeplatające się ze scenami z przeszłości. Końcowe sekwencje w Animusie wypadły interesująco, jakkolwiek kompletnie odbiegają od tego, co można zaobserwować w grach.

W scenach walki zdarzają się nawiązania do broni czy ataków znanych z gier,
chociażby słynny piruet z bronią drzewcową.

Zresztą odstępstw od stylistyki gier jest tyle, że trzeba ten film traktować raczej jako pewną wariację na temat marki niż jej dosłowną adaptację. Poza obecnością Rikkina brakuje wzmianek dotyczących wydarzeń, wątków czy postaci znanych z gier, działania Abstergo zdają się być zupełnie oderwane od aktualnej fabuły serii, Jabłko jest odkrywane na nowo, mimo, że Templariusze mieli już niejedno w swoim posiadaniu. Z jednej strony film może więc nieco rozczarować fanów gier, proponuje bowiem diametralnie różne podejście do tematu, z drugiej nie jestem pewny jak odebrałaby go osoba nie wiedząca niczego na temat serii. Ja podszedłem do produkcji Kurzela jako do samodzielnego tytułu opartego na motywach znanych z uniwersum i wydaje mi się, że takie podejście sprawdza się najlepiej.

Pewne wątpliwości zostawia zakończenie, od punktu zwrotnego film niemal natychmiast przechodzi do osadzonej jakiś czas później i w innym miejscu kulminacji, a my mamy wrażenie, że najciekawsze rzeczy wydarzyły w międzyczasie gdzieś poza ekranem. Dyskusyjny może być też sam sens finałowej sekwencji i sposób ukazania w niej Templariuszy, który nie tylko nie współgra z tym, co znamy z gier, ale też ma kilka dziur logicznych. Niemniej całość pozostaje utrzymana w specyficznym dla Kurzela klimacie i pozostawia niedosyt w tym pozytywnym sensie. Mimo wszystkich wad filmu chce się zobaczyć więcej.

Od sukinsyna do asasyna... w piętnaście minut.

Choć mi wizja reżysera przypadła do gustu, zdaję sobie sprawę, że styl ten jest dosyć specyficzny i danie mu się ponieść wymaga pewnego samozaparcia. Nie każdemu takie podejście będzie pasowało i nie każdy będzie w stanie zaakceptować nadmierną oszczędność i minimalizm reżysera w kwestii historii czy kreowania postaci, nie każdemu spodoba się tak silne okrojenie części historycznej. Ze względu na to, że znam już (i doceniam) zarówno samą serię, jak i zaobserwowany wcześniej w Makbecie styl Kurzela, film przypadł mi do gustu i zapadł w pamięć, choć uważam, że wiele rzeczy można było zrobić dużo lepiej lub inaczej. Mimo to doceniam indywidualizm i podjęcie ryzyka bardziej niż przyjemne, ale wtórne, bezpośrednie i zachowawcze blockbustery. Na pewno jeszcze do Asasyna wrócę i liczę, że mimo mało pozytywnego przyjęcia doczeka się kontynuacji, bo wnosi potrzebny element świeżości i własnej tożsamości do kina wysokobudżetowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz